Opowiadania i bajki na dobranoc.
onlyifyouwant
Więc tutaj każdy moż zamieszczać opowaidania i bajki na dobranoc, to naprawdę jest fajna rzeczChciałabym sie z Wami podzielić moją ulubona gawędą/opowiadaniem:
Był człowiek, który narzekał na swoje życie. Skarżył się, że jest mu ciężko, bo mieszkanie niewygodne, za ciemne, za ciasne, że dochody za małe, że jego rówieśnicy, którzy podobne szkoły ukończyli, zarabiają daleko więcej niż on. Mówił, że innym jest łatwiej żyć, że lepiej dają sobie radę ze złymi ludźmi, z trudnymi okolicznościami, że im wszystko układa się korzystnie, a jemu jest źle i to z roku na rok coraz gorzej. Twierdził, że gdyby się urodził kilkadziesiąt lat wcześniej albo kilkadziesiąt lat później, to wtedy na pewno byłoby wszystko inaczej. Chodził wciąż smutny, skwaszony, zniechęcony.
Razu pewnego, gdy spał, śniło mu się, że ktoś go budzi. Otworzył oczy i zobaczył postać stojącą koło'jego łóżka. Chociaż nigdy Anioła nie spotkał, wiedział, że to jest Anioł. Nie czul w sobie żadnego lęku. Anioł stał nad nim, jakby czekając na jego przebudzenie. A gdy spostrzegł, że on już nie śpi, łagodnym zapraszającym ruchem dał mu znak, aby wstał:
- Wstań proszę - powiedział.
Człowiek ów, wcale tym nie zdziwiony, podniósł się z łóżka. Stanął obok tajemniczego gościa. Popatrzył pytająco na niego. A wtedy Anioł z uśmiechem powiedział:
- Pójdź, proszę, ze mną.
Człowiek spytał go nieśmiało:
- Dokąd chcesz, żebyśmy poszli?
- Zaraz zobaczysz - odpowiedział Anioł.
Podążył więc za nim. Anioł wiódł go przez jego mieszkanie, wyprowadził go na klatkę schodową i zaczął wstępować po schodach na górę. Człowiek wciąż nie wiedział, dokąd idą i co to ma wszystko znaczyć, ale nie śmiał pytać. Był tylko pewny, że to chodzi o jakąś bardzo ważną sprawę, która go bezpośrednio dotyczy. Postępował w milczeniu za Aniołem coraz bardziej ciekawy, dokąd wiedzie go ten wysłannik Boga. Szli długo po schodach, aż stanęli przed drzwiami. W pierwszej chwili nie mógł zorientować się, dokąd drzwi prowadzą, ale za moment poznał, że; to drzwi wiodące na jego strych. Anioł otworzył drzwi i weszli do wnętrza. Wtedy człowiek zobaczył, że to wcale nie jest strych jego domu. To była wielka sala, pod której ścianami stały nagromadzone krzyże - tysiące, dziesiątki tysięcy, nieprzeliczona ilość; krzyże były różne, dziwne: ogromne, małe i całkiem maleńkie, proste i ozdobne, ze złota i z drewna, malowane, heblowane, wysadzane drogimi kamieniami i całkiem zwyczajne, cięte z brzozy. Przyglądał się uważnie tym krzyżom. Każdy z nich był inny. Czasem zdawało mu się, że znalazł dwa identyczne, ale później zauważał, że tak nie jest, że różnią się pomiędzy sobą przynajmniej jakimś szczegółem.
Po chwili człowiek przełamując nieśmiałość spytał Anioła:
- Skąd tu tyle krzyży? Po co tu stoją? Do kogo należą? Usłyszał jego głos:
- To są ludzkie krzyże.
- Ludzkie krzyże? - powtórzył człowiek, niewiele z tego rozumiejąc.
- Każdy musi jakiś nieść - mówił dalej Anioł.
- Ach tak. Teraz rozumiem, dlaczego tyle tych krzyży i dlaczego każdy z nich jest inny. Ale po co przyszliśmy tutaj? Anioł o odpowiedział:
- Pan Bóg polecił mi, abym ciebie tu przyprowadził.
- Pan Bóg? - zdziwił się ów człowiek. - Dlaczego?
- Narzekasz na swój krzyż. Mówisz, że ci bardzo ciężko z nim iść. Bóg zezwolił, abyś tu przyszedł i wybrał sobie inny krzyż, jaki tylko zechcesz, i żebyś z tym nowym krzyżem szedł dalej przez życie nie narzekając.
Człowiek słuchał tego, co Anioł mówił, prawie nie wierząc swoim uszom. W końcu powiedział:
- Czyż to jest możliwe, żeby Wielki Bóg chciał się zajmować takim człowiekiem jak ja?
- Pan Bóg naprawdę przysłał mnie do ciebie - potwierdził Anioł.
- Będę mógł wybrać krzyż taki, jaki tylko zechcę? - spytał wciąż jeszcze nieufny.
- Tak. Naprawdę - powtórzył Anioł jego słowa. - Możesz wybrać l taki krzyż, jaki tylko zechcesz.
- I będę mógł z nim iść przez całe życie? - pytał człowiek, chcąc się upewnić.
- Tak. Będziesz mógł iść z nim, jeżeli tylko zechcesz, przez całe Twoje życie - Odpowiedział mu Anioł.
Człowiek wiedział już, który krzyż wybierze. Piękny, złoty krzyż przyciągał jego wzrok od pierwszej chwili. Pomyślał: "Wreszcie będę miał wspaniałe życie". Spytał nieśmiało Anioła wskazując na ten krzyż:
- Czy mogę go wziąć? Anioł skinął głową:
- Tak.
Uradowany człowiek podbiegł do upatrzonego krzyża, objął go mocno, aby go włożyć na swoje ramiona, ale nadaremnie. Nie potrafił go nawet, ruszyć. Krzyż był bardzo ciężki. Mimo to człowiek nie chciał z niego zrezygnować. Wytężył wszystkie siły. Nic nie pomogło. Krzyż nawet nie drgnął. Zaskoczony tym i rozczarowany powiedział do Anioła:
- Za ciężki.
- Spróbuj znaleźć inny, który będzie lepszy dla ciebie - powiedział spokojnie Anioł. Człowiek rozejrzał się po sali i skierował w stronę innego krzyża, również złotego, choć nie tak dużego, który też wcześniej już spostrzegł. Krzyż ten był wysadzany wspaniałymi kamieniami, ozdobiony wyszukanym ornamentem. Podszedł do niego, z trudem położył go sobie na ramiona. Zrobił z nim parę kroków i przekonał się, że niestety ten też jest za ciężki, a poza tym dokuczliwie gniotą go w ramiona te wspaniałe ozdoby i drogie kamienie, które go tak zachwycały. Odezwał się trochę do siebie, trochę do Anioła:
- Jest niemożliwe, żebym mógł z nim iść dłuższy czas.
- Znajdziesz na pewno krzyż bardziej dla ciebie odpowiedni. Tylko nie zniechęcaj się - pocieszył go Anioł.
Człowiek rozglądnął się w poszukiwaniu i po chwili podszedł do krzyża też złotego, który był o wiele mniejszy. Faktycznie, był on również o wiele lżejszy, ale za krótki. Gdy ułożył go sobie na ramionach i zaczął z nim iść, krzyż ten tłukł go po nogach i plątał mu krok. Odłożył go na miejsce. Wziął inny krzyż, ale ten mu też nie odpowiadał. Potem spróbował nieśćinny i znowu inny. Coraz bardziej nerwowo, już nie chodził, ale biegał po tej ogromnej sali szukając krzyża dla siebie. Czas płynął, a on wybierał i wybierał bez końca. Wciąż nie mógł znaleźć krzyża, z którego byłby zadowolony. Bo były za długie albo za krótkie, za ciężkie, albo zbyt uciskały go ozdoby, albo po prostu nie podobały mu się w kształcie lub kolorze. Już zdawało mu się, że nie zdecyduje się na żaden, że nie znajdzie dla siebie .odpowiedniego. Przyszło mu nawet do głowy, że może przez zapomnienie czy przeoczenie nie zrobiono stosownego krzyża dla niego. I gdy był na skraju rozpaczy, że będzie musiał wziąć krzyż jaki bądź, pierwszy lepszy, wtedy wreszcie znalazł taki, który był odpowiedni dla niego. Wszystko mu się w nim podobało: i ciężar, i długość, kolor, ozdoby. Wszystko było takie, jak chciał. Był świetny, najlepszy. Uszczęśliwiony podszedł z tym krzyżem do Anioła i powiedział:
- Znalazłem.
- Cieszę się, że znalazłeś - odrzekł Anioł.
Człowiek ów, jakby z obawy, by mu tego krzyża nie odebrano, powtórzył:
- Tak, ten mi odpowiada. Proszę de, pozwól mi z tym krzyżem iść przez całe życie. Anioł uśmiechnął się tajemniczo:
- Dobrze a potem dodał - A czy ty wiesz, że to jest twój krzyż? Człowiek patrzył z niepokojem na Anioła nie rozumiejąc, o co chodzi. Wreszcie zapytał:
- Nie wiem, o czym mówisz? Wtedy Anioł powiedział mu wyraźnie:
- Ten krzyż, który znalazłeś, to jest twój krzyż. To jest ten sam, który od początku życia niesiesz na swoich ramionach.
Ej! mniej gadania więcej bajek, opowiadań, gawęd... I ja dla Was opowiadanei o miłości mam;] Miłej lektury;*
W pięknym, ogromnym i tajemniczym lesie żyła mała śliczna wróżka o dźwięcznym imieniu Epoh. Mieszkała sama w niewielkiej chatce pośrodku gęstego lasu, nad lśniącym jeziorkiem. Codziennie spacerowała po swoim małym królestwie, bawiła się z królikami, pomagała wiewiórkom w zbieraniu orzechów, czasami zajmowała się pisklętami, gdy ich rodzice zdobywali pożywienie. Dni mijały jej na rozmaitych rozrywkach.
Pewnego dnia Epoh jak zwykle zabawiała się wesoło ze swoją kompanią, gdy nagle między drzewami zobaczyła jakąś postać. Przez całe życie wychowana wśród mieszkańców lasu, trwała w nieświadomości, że gdzieś na świecie żyją istoty, które podobnie jak ona mają jasną cerę, dwie ręce i dwie nogi. Postać, która spokojnie przechadzała się po sąsiedniej polanie, była właśnie taka jak ona. To coś również miało dwie ręce i dwie nogi, jasną cerę i jasne krótkie włosy i w niczym nie przypominało znanych jej stworzeń.
"To coś wygląda zupełnie jak ja, tylko, że moje włosy są długie i sięgają stóp, a ono ma krótką zmierzwioną czuprynę." - pomyślała mała wróżka. "Kto to może być?" - pytała sama siebie. Bardzo długo trwała nieruchomo i z zaciekawieniem przyglądała się przybyszowi. Zachwycała się jego urodą i ruchami i wprost nie mogła oderwać od niego oczu.
W pewnym momencie młodzieniec odwrócił się i ujrzał wpatrzoną w niego wróżkę. On również wydawał się być zaskoczony jej widokiem. Podszedł do niej, a gdy ona pełna nieśmiałości podniosła na niego wzrok, zapytał, kim jest i co robi sama w tym ciemnym lesie. Wciąż zdziwiona i onieśmielona przedstawiła się grzecznie i lekko uśmiechnęła.
Epoh poprosiła go by opowiedział jej o sobie i o swoim życiu. Młodzieniec, który jak się okazało miał na imię Evol, mieszkał w wiosce elfów po drugiej stronie lasu. Mała wróżka wciąż nie mogła uwierzyć, że nareszcie spotkała kogoś tak podobnego do siebie, kogoś, kto nie był ani królikiem, ani małym ptaszkiem. Siedziała, więc jak zaczarowana i wpatrywała się roziskrzonymi oczami w swojego rozmówcę. Pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej o nim i innych mieszkańcach jego wioski. Evol uprzejmie zaproponował jej, że może jej pokazać swoją okolicę i przedstawić ją swoim przyjaciołom. Śliczna wróżka z ochotą zgodziła się na tę małą wycieczkę i z niecierpliwością oczekiwała tego spotkania. Odkrycie, że nie jest sama na świecie sprawiło jej ogromną przyjemność.
Z powodu onieśmielenia mała wróżka podczas spaceru przez las nie była zbyt rozmowna, ale gdy wreszcie doszli do wioski i poznała wielu wspaniałych przyjaciół Evola, to uczucie gdzieś znikło. Okazało się, że wszyscy ogromnie polubili małą wesolutką wróżkę. Dni mijały im na wspólnych zabawach i szaleństwach. Epoh nie umiała już sobie wyobrazić życia bez nowych przyjaciół.
Jednak mimo sympatii dla wszystkich elfów, w niewinnym sercu Epoh zrodziło się szczególne uczucie dla tego, kto pierwszy pokazał jej, że świat nie kończy się na jej małej chatce, jeziorku i kilku zwierzątkach. Z początku mała wróżka nie bardzo wiedziała, co było przyczyną szybszego bicia jej malutkiego serduszka, ale z czasem posłuchała jego głosu i odkryła jego tajemnicę. Nigdy nie nauczona, by ukrywać swoje uczucia, postanowiła je wyznać. W swojej dziecięcej naiwności wierzyła, że ma szansę na wzajemność.
Pewnego wieczora, gdy jak zwykle całe towarzystwo z wioski elfów wspaniale się bawiło, postanowiła ostatecznie otworzyć przed Evolem swoje serduszko. Wyszli na spacer, noc była ciemna, a niebo bezgwiezdne, usiedli na trawie i mała wróżka wyznała młodemu elfowi swoją miłość. Niestety jej gorące młodzieńcze uczucie nie było odwzajemnione. Evol, choć bardzo ją lubił, nie czuł tego, co ona. Pozbawiona złudzeń Epoh była szczęśliwa. Wierzyła, bowiem, że jeśli nareszcie jest w pełni świadoma jego uczuć, łatwiej jej będzie zmienić własne.
Od tego wieczora upłynęło wiele czasu. Z każdym dniem serce Epoh wydawało się uspokajać, za to jej stosunki z Evolem nie straciły nic ze swej prostoty i szczerości. Byli po prostu dobrymi znajomymi, żyli obok siebie i nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Z czasem Epoh była niemal pewna, że gorące uczucie, jakim darzyła młodego elfa dawno się ulotniło, jednak było to tylko złudzenie.
Kiedy wreszcie mała wróżka zdała sobie sprawę, że nie będzie w stanie zwalczyć go siłą, postanowiła poddać się i zrobić wszystko, by jak najlepiej wykorzystać to, co mogła otrzymać od Evola. Zdecydowała, że nie będzie już więcej niczego od niego wymagać, weźmie tylko to, co on będzie chciał jej dać. Od tego czasu starała się być blisko niego, poznać go najlepiej jak tylko się da, pokazać mu, że jest warta tego, by zwrócił na nią uwagę. Zawsze delikatna, próbowała nigdy nie narzucać mu swojej obecności, była obok niego wtedy, gdy potrzebował wsparcia, rozmowy, uśmiechu.
Cieszyła się ogromnie, gdy wiedziała, że może się na coś przydać. Dzięki temu poznawała go coraz lepiej, uczyła się jego zachowań, z czasem potrafiła odgadywać niektóre jego myśli i pragnienia. Traktowała go jak fascynującą książkę, którą czyta się z zapartym tchem, skrzętnie notując niektóre zawarte w niej myśli i przesłania. Ona zapisywała informacje o nim w swoim kochającym serduszku. Epoh wciąż chciała wiedzieć więcej i więcej, stale było jej mało. Cieszyła się ogromnie bliskością pięknego jasnowłosego elfa, którego kochała i właściwie wystarczało jej to do szczęścia.
Dni mijały, a towarzystwo z wioski elfów nie potrafiło się już rozstać z małą wróżką. Dla niej samej prośba, by zamieszkała z nimi była niczym upragniona gwiazdka z nieba. W ten sposób przecież mogła być jeszcze bliżej ukochanego.
Z czasem Epoh ze zdumieniem odkryła, że już nie tylko ona szuka towarzystwa Evola, ale także on wykazuje inicjatywę, pragnie przebywać z nią, dzielić się spostrzeżeniami i myślami. Spędzając razem dużo czasu oboje odkryli, ze bardzo wiele ich łączy. Cieszyły ich te same rzeczy, oboje mogli godzinami przyglądać się ogniowi radośnie buzującemu na palenisku dyskutując przy tym o nurtujących ich rzeczach. Początkowo nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bliscy się sobie stali, dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że prawdopodobnie stała się jedną z najbliższych mu osób na świecie. To wciąż było za mało, by mógł ją pokochać, jednak jej to wystarczało do szczęścia, gdyż prawdziwą pełnię tego uczucia odkrywała dopiero przy nim. Mała wróżka postanowiła sobie, że nigdy nie będzie już narzekać, gdyż osiągnęła znacznie więcej niż mogła się spodziewać.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie chwile zwątpienia, które nachodziły ją czasami w najmniej odpowiednim momencie, gdy ganiali się radośnie po małej, rozświetlonej słońcem polance, gdy spacerowali samotnie po lesie mając za przewodników tylko świetliste gwiazdy i srebrzysty księżyc. Nagle i nie wiedzieć czemu zaczynała odczuwać nieprzepartą ochotę, by delikatnie musnąć palcami jego ogorzałą twarz, jasne lśniące włosy, by zanurzyć swoją dłoń w jego dłoni, by przytulić swoją głowę do jego piersi. Zawsze w takich momentach resztkami sił powstrzymywała się, by tego nie zrobić. Miała świadomość, że to zepsułoby wszystko, co udało im się wspólnie stworzyć. To prawdopodobnie byłby koniec ich pięknej przyjaźni.
Czasami myślała o tym, by ponownie otworzyć przed nim swe serce i wyznać, że wciąż to właśnie on i tylko on w nim mieszka. Wiedziała jednak, że jeśli jego uczucia do niej nie zmieniły się, to powstanie między nimi mur, którego tym razem nie da się już zburzyć. Za pierwszym razem nie miała nic do stracenia, teraz mogła stracić wszystko, co miała - jego przyjaźń. Postanowiła nie ryzykować aż do chwili, gdy będzie całkowicie pewna jego wzajemności. Choć rozum mówił jej, że taka chwila może nigdy nie nastąpić, serce przyrzekało jej, że jeśli będzie cierpliwie walczyć o swoją miłość, to kiedyś otrzyma upragnioną nagrodę.
Życie Epoh określały spotkania z Evolem, ich długie spacery i rozmowy, wspólne doświadczenia i wspomnienia. Wydawało się, że nic nie będzie w stanie zakłócić szczęścia tych dwojga, gdyż należy zaznaczyć, że mała wróżka była naprawdę szczęśliwa mając u swego boku młodego elfa, którego kochała, i dla którego byłą ważna, nie potrzebowała od niego niczego więcej, to, co jej dawał właściwie jej wystarczało...
Ich wspólny świat mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Niczego im nie brakowało. Zawsze, gdy biegali radośnie po lesie, gdy pluskali się w lodowatym jeziorku, ich perlisty śmiech odbijał się echem od otaczających drzew. Często bawili się z innymi mieszkańcami lasu, a zimą opiekowali się nimi pomagając im w zdobywaniu pożywienia. Czasami Epoh wydawało się, że na świecie istnieją tylko oni dwoje. Nikt ani nic innego się nie liczyło.
Wszystko było dobrze, gdy widywali się często, gdy spędzali wspólnie całe dnie, gdy wciąż mogli być razem. Jednak zawsze, gdy on opuszczał ją na dłużej, nie potrafiła cieszyć się samotnie małymi kaczuszkami pływającymi nieporadnie po leśnym jeziorku, młode króliczki nie wydawały się jej już takie śliczne i słodkie, nic nie było już takie samo. Bez Evola życie Epoh stawało się puste i jałowe, to on nadawał wszystkiemu sens, to on sprawiał, że ona była szczęśliwa i z niecierpliwością oczekiwała każdego dnia. Bez niego nie miała po co żyć.
Wciąż pytała sama siebie, czy i kiedy nadejdzie dzień, w którym on odkryje, że ją kocha i mimo wszystko wierzyła, że taki dzień nastąpi, a im ważniejsza się czuła w jego życiu, tym mocniej wypatrywała tej chwili. Rozsądek podpowiadał jej, że powinna zacząć żyć na własny rachunek, skupić się na sobie i przestać czekać na coś, co prawdopodobnie nigdy się nie zdarzy, ale serce wciąż miało nadzieję, którą podsycała zażyłość, jaka łączyła tych dwoje.
Gdy zaczęło się zanosić na to, że ich drogi się rozejdą, że nie będą się już mogli widywać tak często jak do tej pory, ona zdała sobie sprawę, że jeśli jego zabraknie, to nie będzie już miała po co żyć. Przez tak długi czas to dla niego budziła się co rano, to dla niego oddychała, dla niego żyła, że już nie pamięta jak to jest żyć dla samej siebie. Mała wróżka nagle zdała sobie sprawę, że przez długi czas tylko Evol zaprzątał jej myśli, nic poza nim nie było już dla nie ważne, o nic innego nie dbała. Gdyby on odszedł nic by jej nie zostało.
W akcie desperacji postanowiła przewartościować całe swoje życie i wyznaczyć sobie nowe cele na przyszłość. Rozumiała, że jeśli ukochany Evol ma zniknąć z jej serca, to musi także zniknąć z jej życia. Innego wyjścia nie ma. Postanowiła wrócić do swojego dawnego świata, zaszyć się w swojej chatce i zapomnieć, że po drugiej stronie lasu jest mała wioska elfów, w której spędziła tyle szczęśliwych chwil ze swoim ukochanym. Jedyny problem polegał na tym, że jej serce, wciąż było przekonane, że jeśli do tej pory Evol nie był w niej zakochany, to na pewno właśnie się zakochuje. Niemal z każdym dniem czuła, że jest mu coraz bliższa, widziała to po jego zachowaniu w stosunku do niej, czytała to w jego wiecznie uśmiechniętych oczach. Nie potrafiła zaprzeczyć trosce, jaką ją otaczał, uwadze, jaką jej poświęcał.
Epoh często zastanawiała się, jak młody elf zareaguje, gdy ona tak nagle i bez uprzedzenia wyrzuci go ze swego życia i serca. To, czego najbardziej w świecie nie chciała, to zranić go, a bała się, że tak się stanie jeśli ona zrealizuje swój plan... Wiedziała, że musi wybierać, wybierać między życiem, a śmiercią.
Mała wróżka bardzo długo wahała się jak powinna postąpić. Serce podpowiadało jej, że nie będzie umiała żyć bez swego ukochanego, ale wiedziała, że i tak go kiedyś straci. Obawiała się życia bez niego, ale miała świadomość, że życie z nim niszczy ją samą i do niczego nie prowadzi. Piękne oczy i uśmiech ukochanego, które wciąż widziała nie pomagały jej w podjęciu decyzji.
Epoh nie miała nawet z kim o tym porozmawiać, gdyż mieszkańcom wioski elfów zwierzyć się nie mogła, a leśne zwierzątka nie za bardzo umiałyby jej pomóc. One troszczyły się tylko o pożywienie i o dach nad głową... Czuła się chwilami okropnie samotna. Bardzo potrzebowała, by ktoś ją wysłuchał. Często chodziła na długie samotne spacery w głąb lasu, gdzie mogła wyżalić się drzewom. Szum wiatru sprawiał, że wszystko wydawało się jej łatwiejsze i lżejsze. Lubiła położyć się na mokrej od rosy trawie, wpatrywać się w zachmurzone niebo i wsłuchiwać się w odgłosy otaczającej ją przyrody i własnego serca. W takich chwilach szukała odpowiedzi na dręczące ją pytania. Liczyła, że drzewa, trawa, niebo i wiatr pomogą jej podjąć słuszną decyzję.
Nie umiejąc wybrać żadnego rozwiązania, Epoh postanowiła zaczekać i upewnić się co do rodzaju uczucia jakim darzył ją Evol. Zdecydowała się nie mówić mu nic do czasu, gdy będzie przekonana, że on jej nie kocha. Tylko w takiej sytuacji mogła odsunąć się od niego. W przeciwnym razie niepewność nie dawałaby jej spokoju. Jedyne, co mogła sobie obiecać, to, że przynajmniej przez jakiś czas nie będzie zabiegać o spotkania z nim, poczeka na jakiś gest z jego strony, na jego inicjatywę.
Przez długi czas snuła się samotnie po swoim lesie, który bez ukochanego wydawał się jej strasznie duży i pusty. Każdy nawet najmniejszy szczegół przywodził jej na myśl wspólnie spędzone chwile i przypominał o młodym elfie w zielonym ubranku. Biedna mała wróżka nie umiała się na niczym skupić, nic jej nie wychodziło. Nie potrafiła już siedzieć beztrosko nad swoim jeziorkiem i wić wianków, nie cieszyły jej już zabawy z leśnymi przyjaciółmi. Stale i bez przerwy myślała o swoim Evolu, który gdzieś tam po drugiej stronie lasu, może też myślał o niej, może też tęsknił i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Tego nie wiedziała, ale miała taką nadzieję. Codziennie czekała, że może on jednak się pojawi. Uparcie wierzyła, że jest dla niego tak samo niezbędna, jak on dla niej.
Tymczasem po drugiej stronie lasu młody elf odczuwał dziwny niczym nie uzasadniony smutek. Z pozoru nic w jego życiu nie uległo zmianie wraz z odejściem z niego ślicznej małej wróżki. Tak jak co dzień wstawał rano i szedł spać wieczorem, jednak wciąż czegoś mu brakowało. Początkowo on sam nie wiedział czego, myślał, że może to pory roku są odpowiedzialne za jego złe samopoczucie, obwiniał za nie także deszcz i chłód, jednak nawet w słoneczne dni nie wszystko było w porządku. Pewnego dnia usłyszał coś, co przywiodło mu na myśl perlisty i dźwięczny śmiech niedawnej towarzyszki zabaw. Wspomnienie o niej wywołało uśmiech na jego twarzy i jakieś dziwne uczucie ciepła w sercu. Nagle w jego pamięci odżyły wszystkie wspólnie spędzone z nią chwile. Przypomniał sobie ich wesołe zabawy, długie spacery po tajemniczym lesie i niekończące się rozmowy na różne tematy. I wtedy dopiero zrozumiał. Zrozumiał dlaczego od tylu dni nic go nie cieszyło i świat był taki nieprzyjazny i smutny. Zrozumiał czego wciąż mu brakowało i za czym nieustannie tęsknił. Zrozumiał, że już od bardzo dawna w jego sercu królowała mała śliczna wróżka o dźwięcznym imieniu Epoh...
Wiem:-). Takie krótkie jeszcze mam opowiadanie o miłości,ale za to jakie mądre;]
Pewien Europejczyk - pisze duński teolog i filozof, Kierkegaard - wyjechał na Daleki Wschód i zakochał się po uszy w pięknej Chince.
Wróciwszy do domu, czekał z utęsknieniem na list od ukochanej. Po jakimś czasie przyszedł rzeczywiście wyczekiwany list - pisany chińszczyzną. Nic z tego nie rozumiał, ale wiedział, że jest to znak odwzajemnionej miłości. Poświadczył mu to zresztą tłumacz przysięgły. Pośrednictwo trzeciej osoby nie było jednak najwygodniejszym rozwiązaniem, więc zaczął sam studiować język chiński.
Miłość pchała go do szybkiego postępu w nauce. I w istocie już po paru latach mógł swobodnie odczytywać chińskie znaki.
Ale nasz Europejczyk tak się rozmiłował w tym egzotycznym języku, że wkrótce został profesorem i docentem w katedrze literatury chińskiej.
Niestety, w tym czasie zdążył zapomnieć o zasadniczej przyczynie nauki owego obcego języka. No cóż? Zakochał się w literze, a zapomniał o sercu; oddał się nauczaniu, a przestał być tym, który kocha.
Dorotka, Natalka oczywiscie, ze macie pisać! Bo ajki by był inny sens tego tematu? Napiszcie te Wasze bajki dla młodszych, sprzydadzą sie napewno:) Proszę kolejne opowiadanie. i macie mi tu napisac te te bajki!
Zaspał. Nie słyszał pierwszych dzwonów. Poprzedniego dnia znowu długo w noc pracował. Przepisywał teksty ze "Summy" św. Tomasza. W nocnej ciszy dochodziło do niego nawoływanie strażników i wybijane kolejno godziny na wieży ratuszowej. Lubił pracować nocą. Zresztą to była dla niego jedyna możliwość. W ciągu dnia, zwłaszcza po południu i wieczorami, wciąż był zajęty jakimiś sprawami ludzkimi, których nie mógł zaniedbywać. Wciąż zachodzili studenci do jego mieszkanka znajdującego się na parterze w gmachu uniwersytetu. Zdecydował się na nie świadomie: było małe i niewygodne, ciemne, ale bardzo poręczne dla wszystkich, którzy potrzebowali pomocy. Wśród studentów zgłaszających się do niego z jakimiś dla nich mniej lub więcej ważnymi sprawami, byli tak jego słuchacze, jak i całkiem mu obcy, byli ludzie z Krakowa, z Warszawy, z Gdańska, jak również cudzoziemcy. Sławna teraz wielkimi nazwiskami profesorów Alma Mater Jagiellonica ściągała młodzież nie tylko krajową, ale i z innych państw: z Czechosłowacji, z Węgier, z księstw Bawarii, Saksonii. Wśród tych rzesz młodych ludzi zdarzali się bogaci, w większości jednak byli to biedni chłopcy. Trafiali się wagabundzi, większość jednak prawdziwie szukała wiedzy. Tak jedni jak i drudzy wymagali opieki, troski, zainteresowania. Stąd musiał bez przerwy radzić, kierować, pouczać, pomagać: wciąż coś załatwiać, pośredniczyć, gwarantować, zaświadczać, nawet i stancje wyszukiwać, pieniądze pożyczać jak i dawać. Ale na koniec był przecież profesorem: musiał się przygotowywać do wykładów. Miał taki swój system wypracowany od lat: przepisywał teksty wielkich teologów. To pomagało mu koncentrować się nad treścią w tych pismach zawartą, a poza tym była i korzyść dodatkowa: mógł potem tych tekstów użyczać - służyć nimi tym, którzy inaczej nie mieliby do nich dostępu.
Zaspał. Dopiero drugie dzwony wyrwały go ze snu. Odziewał się szybko, żeby przyjść na czas do kościoła. Już od lat długich odprawiał Mszę świętą w kościele Św. Anny o szóstej godzinie, a tak proboszcz jak i kościelny nie lubili, jak się księża spóźniali. Gdy wychodził ze swojego mieszkania, zaczęła już dzwonić sygnaturka. Poderwała go do pośpiechu. "Jeszcze tylko pięć minut do rozpoczęcia Mszy świętej". Ulica tonęła w gęstej mgle. Panowała przytłumiona cisza. Nie dochodziły żadne głosy ludzkie, żaden hałas. "Tak to bywa często w Krakowie o tej porze roku, późną jesienią". Ciągnęło zimnym, mokrym powietrzem. "Nie bez powodu mówią przybysze, że tu, w Krakowie, wilgoć w kości wchodzi". On sam był tego dowodem. I jego łamało w taki czas w kościach. Okrył się szczelniej grubą peleryną. Szron w nocy pobielił blanki murów, bruk ulicy. Mróz ściął kałuże. Trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć. I wtedy usłyszał krótki, urwany okrzyk, a potem trzask rozbijanego naczynia i głuchy stuk upadającego ciała. Zaraz potem wybuchnął płacz. Płacz dziecka. "Coś się stało". Wstrząsnął się przerażony. "Ale o tej wczesnej porze dziecko?" Musiało być ono tuż, w pobliżu, jednak gęsta mgła szczelną zasłoną zamykała pole widzenia. Jeszcze kilka kroków. Najpierw zobaczył dużą białą plamę i skorupy rozbitego dzbana, potem obok klęczącą dziewczynkę, która płakała. Dokładnie na skrzyżowaniu ulicy Jagiellońskiej z ulicą św. Anny. Jeszcze spojrzał na dziewczynkę. Teraz domyślił się wszystkiego. Bardzo młoda, ale już nie dziecko. Biednie ubrana. "Tak, jest gdzieś na służbie i chyba niosła mleko od wie-^ śniaków z pobliskiej Krowodrzy, może z przeciwległego Zwierzyńca, spieszyła się, nie spostrzegła lodu, poślizgnęła się, upadła, stłukła dzban z mlekiem. Płacze, bo ją spotka awantura w domu". Znowu go zaatakowała myśl, że już późno, że powinien iść i to jak najszybciej, bo się spóźni na Mszę świętą. Ale przystanął. Jakoś nie mógł tak po prostu przejść. Nie mógł nie okazać współczucia. Nie wiedział, jak ma to uczynić. Nawet w pierwszej chwili chciał sięgnąć do kieszeni, żeby dać dziewczynie pieniądze na dzban i na mleko, ale się wstrzymał, bo rozumiał, że nie o to chodzi. "I cóż z tego, że ona przyniesie państwu, u których służy, pieniądze, i tak zostanie obrugana, że jest niezdara, bo rozbiła dzban, wylała mleko, a przy tym dodatkowo, że jest żeBraczka, że wyżebrała u jakiegoś nieznajomego pieniądze". Nachylił się, przyklęknął. Szloch jakby przycichł. Dziewczynka spostrzegła, że nie jest sama. Patrzył na plamę mleka. Czuł się zupełnie bezradny i był przekonany, że każde słowo jest tutaj zbędne, niepotrzebne, byłoby wprost nietaktem. I tak prawie odruchowo, jak to zawsze czynił w rozmaitych trudnych sytuacjach, zaczął się modlić do Boga, by jakoś zaradził na swój Boży sposób, na jaki - to On sam tylko dobrze wie. Wciąż wpatrzony w nieszczęsną plamę mleka zaczął mimo woli, odruchowo zgarniać skorupy, jakby chciał je skleić na powrót. Ale myśl, że już nie zdąży punktualnie wyjść ze Mszą świętą, poderwała go w sposób ostateczny. Pełen jakiegoś wewnętrznego zawstydzenia, że nie jest w stanie przyjść z pomocą, a także, że nie może już dłużej towarzyszyć dziewczynie w tym nieszczęściu i odchodzi do jakichś swoich obowiązków, podniósł się i prawie na wpół biegnąc oddalił się w stronę kościoła. Dziewczynka zauważyła ten jego gwałtowny ruch. Oderwała ręce od oczu i popatrzyła za nieznajomym księdzem, którego współczucie wyczuła, a który teraz z rozwianą peleryną pędził do kościoła. Potem znowu skierowała wzrok na powód swojego płaczu. I wtedy pełna bezbrzeżnego zdziwienia zobaczyła, że na jezdni stoi dzbanek. Jej dzbanek pełen mleka. Jeszcze nie dowierzając własnym oczom wzięła go w ręce, przytuliła do siebie. Tak, to był prawdziwy jej dzbanek. Nie zastanawiając się, jak to się mogło stać, podniosła się i pobiegła w stronę domu.
Jeżeli to nawet nie jest prawda, tylko legenda, to jakiż musiał być to święty, jak bardzo wrażliwy na ludzką biedę, skoro przypisano mu cud wręcz nieprawdopodobny. Bo któryż ze świętych zrobił cud tak bardzo bez powodu jak on: święty Jan Kanty.
Ci jest? Czemu tylko ja dodaje? Bo sie pogniewam:P
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami żyła królewna, jedyna następczyni tronu, która była taka zła jak piękna. A była bardzo piękna. Nie było dnia, żeby komuś jakiejś krzywdy nie wyrządziła. Była nieznośna dla swojego otoczenia, nieposłuszna wobec swoich rodziców, dokuczała ludziom pracującym w pałacu. Od samego rana, od przebudzenia się dokuczała dziewczętom pokojowym, które pomagały jej ubierać się. Przy śniadaniu grymasiła, nie chciała jeść, przeciągała posiłek w nieskończoność. Była arogancka dla nauczycieli, którzy przychodzili, by ją uczyć. Przy obiedzie dochodziło często do awantur. Potrafiła rzucać talerzami, wywrócić wazę z zupą, wytrącić usługującym tacę z posiłkiem a nawet ściągnąć obrus ze stołu, wraz z zastawą. Po południu nie chciało się jej odrabiać lekcji. Wobec gości, którzy przychodzili z wizytą do jej rodziców, zachowywała się nieuprzejmie, czasem wręcz bezczelnie. Nie miała żadnych przyjaciół. Wszyscy bali się jej złości. Jedno co naprawdę kochała, to były kwiaty. Godzinami potrafiła siedzieć w ogrodzie, doglądała robotników pracujących tam, pielęgnowała kwiaty, własnymi rękoma plewiła grządki i przycinała gałązki, okopywała. Niektórzy mówili, że nawet rozmawia z kwiatami.
Razu pewnego przyjechał w odwiedziny król z sąsiedniego królestwa wraz z małżonką i swoim synem. Królewna, aby dokuczyć rodzicom, zapowiedziała, że nie przyjdzie na przyjęcie i faktycznie nie przyszła. Niespodziewanie tylko wpadła na moment do sali, gdzie ucztowano. Wszyscy zamarli ze strachu. Zrobiła się cisza. Nawet orkiestra przestała grać. Ale na szczęście nie doszło do żadnej awantury. Bez jednego słowa przeszła przez salę i znikła. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Wtedy właśnie królewicz zobaczył ją i od pierwszego wejrzenia zakochał się w niej. Po powrocie do domu oświadczył swoim rodzicom:
- Chcę królewnę pojąć za żonę.
- Po pierwsze nie wiadomo, czy ona zechce, żebyś ty był jej mężem. A po drugie, czy ty wiesz, jaka ona jest?
I wtedy opowiedzieli mu całą prawdę o niej.
Królewicz bardzo się zmartwił tym wszystkim, co usłyszał. Myślał, jak pomóc królewnie. Po jakimś czasie przyszedł do rodziców i oświadczył:
- Chciałbym pojechać do pałacu królewny.
Popatrzyli na niego nic nie rozumiejąc. Po chwili spytał ojciec:
- Możesz nam powiedzieć, po co?
- Chcę, by się zmieniła. Spróbuję jej w tym pomóc.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Dokładnie jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale spróbuję. Przedstawił im swój plan:
- Pojadę tam w przebraniu i zgłoszę się do pracy jako ogrodnik, bo ona podobno często przebywa w ogrodzie. To wszystko. Co dalej, nie wiem. Okaże się na miejscu. Może życie podsunie inne rozwiązanie.
Rodzice z ciężkim sercem zgodzili się na jego propozycję, ale nie wierzyli, żeby ta wyprawa mogła zakończyć się powodzeniem.
Królewicz, tak jak to wszystko przedstawił rodzicom, tak i wykonał. Przebrał się w ubogie szaty robotnika i udał się w daleką drogę. Wśród rzeczy, które wziął ze sobą, był jego ukochany kwiat. Nie rozstawał się z nim nigdy. I w tej drodze, choć nie było mu to wygodne, chciał mieć go przy sobie.
Gdy przybył do pałacu królewny, przyszedł do ogrodu. Ogród był wielki, bogaty w drzewa, krzewy, warzywa, kwiaty, położony w pagórkowatym terenie, obejmował sadzawki, stawy, rzekę. Królewicz odnalazł ogrodnika i zwrócił się do niego z prośbą, aby ten przyjął go do pomocy. Ogrodnik był stary i nieżyczliwy. Popatrzył na królewicza krytycznie, wysłuchał prośby, mruknął:
- My nie potrzebujemy nowych pomocników. Mamy dość swoich.
Królewicz nie ustępował. Powiedział:
- Faktycznie niewiele umiem, ale chcę się nauczyć tego rzemiosła. Dlatego nie chcę żadnego wynagrodzenia. Jeżeli mi tylko dasz kąt do mieszkania i jedzenie, to mi wystarczy.
Ogrodnik obrzucił go niechętnym wzrokiem, ale w końcu przystał na prośbę.
- No to dobrze - powiedział z ociąganiem się - ale wiedz o tym, że praca tutaj jest bardzo ciężka.
Przeznaczył mu na mieszkanie stary składzik i królewicz rozpoczął pracę w ogrodzie.
Płynęły dni. Królewna przychodziła codziennie do ogrodu. Widział ją czasem. Jej jasna sukienka pojawiała się w dali na tle ciemnej zieleni, by znowu zniknąć. Bywało, że widział ją dłuższą chwilę, ale zawsze z daleka. Zaledwie parę razy zdarzyło się, że była tak blisko, iż słyszał jej głos. Ale wciąż nie spotkał się z nią.
Aż po jakimś czasie, gdy razu pewnego pracował zgięty, plewiąc grzędę, usłyszał nagle tuż nad swoją glowąjej glos. W pierwszej chwili myślał, że ona coś do niego mówi, tymczasem królewna poprawiając rosnący kwiat, zaczęła do niego przemawiać i to najpiękniejszymi słowami, jakie kiedykolwiek słyszał królewicz. Nagle przerwała. Poczuł, że go ujrzała. Z gniewem wykrzyknęła:
- Ktoś ty za jeden? Co ty tu robisz? Podniósł się. Pokłonił. Bał się, czy go nie rozpozna, ale nie doszło do tego. Odpowiedział więc spokojnie na postawione pytanie:
- Jestem pomocnikiem ogrodnika.
- Nie znam cię. Jeszcze cię nigdy tutaj nie widziałam.
- Pracuję od niedawna - wyjaśnił.
Widział, jak była wściekła. Najwyraźniej dlatego, że ją słyszał rozmawiającą z kwiatami. Nagle rzuciła wzrokiem na kępę opodal rosnących pokrzyw:
- Zerwij mi je - rozkazała.
- Zaraz przyniosę rękawice i nożyce - powiedział i skierował się w stronę swojego mieszkania.
- Nie potrzeba ci rękawic - odparła szorstko. - Zrywaj natychmiast, gołymi rękami. Królewicz zawahał się. Ale to trwało tylko moment. Podszedł do kępy pokrzyw i zaczął je zrywać. Pokrzywy były wyrośnięte, o twardych łodygach. Ręce paliły go, jakby je wsadził do wrzącej wody. Ale rwał uparcie. Gdy narwał całą naręcz pokrzyw, spytał:
- Wystarczy?
- Wystarczy.
- Co mam z nimi zrobić?
- Możesz je wyrzucić - odpowiedziała i odeszła. Pobiegł do swojego domku i długo moczył dłonie w zimnej wodzie, żeby przynieść sobie ulgę. Ale na niewiele to się przydało. W nocy prawie nie spał.
Na drugi dzień królewna przyszła znowu. Tym razem ona go szukała.
Znalazła, gdy był zajęty przy plewieniu swojej grządki. Kazała mu pokazać ręce. Wciąż jeszcze były całe w bąblach.
- Pieką cię?
- Trochę.
- To żeby cię tak nie piekły - powiedziała złośliwie - idź i narwij mi lilii wodnych.
- Dobrze, tylko przyprowadzę łódź i zaraz wrócę.
- Nie potrzeba łódki. Wejdź do stawu.
Był chłodny i pochmurny dzień. Woda była zimna. Lilie miały silne łodygi, ciągnące się bez końca. Nie bardzo umiał sobie z nimi poradzić. Zanim narwał pełną naręcz, upłynęło trochę czasu. Wreszcie wyszedł ze stawu cały mokry i przemarznięty.
- Co mam z nimi zrobić? - spytał.
- Możesz je wyrzucić na śmietnik - powiedziała i odeszła. Pobiegł do swojego domku, bo drżał z zimna. Przebrał się w suche ubranie. Ale pod wieczór źle się poczuł. Pojawił się kaszel. W nocy nie mógł spać. Czuł rosnącą gorączkę.
Następnego dnia nie poszedł do pracy. Został w swoim pokoju w łóżku. Tymczasem królewna przyszła znowu do ogrodu, ale nigdzie nie mogła znaleźć królewicza. Spytała o niego ogrodnika:
- Gdzie jest ten nowy twój pomocnik?
- Leży przeziębiony w swoim pokoju - odpowiedział ogrodnik.
- Gdzie to jest?
Ogrodnik zaprowadził ją tam. Zobaczyła go leżącego w łóżku z rozpaloną głową.
- Co to ma znaczyć to wylegiwanie się w łóżku?
- Przeziębiłem się i mam gorączkę.
Zaczęła krzyczeć na niego, że przez byle jakie przeziębienie nie przychodzi do pracy. Nagle ujrzała kwiat stojący w donicy na stole. Miał niezwykle pięknie powycinane liście, które otaczały stulony, duży pąk kwiatu.
- Co to za kwiat? - spytała.
- Przyniosłem go ze swojego domu.
- Ja wszystkie kwiaty znam, ale takiego jeszcze nigdy nie widziałam.
- To jest kwiat, który rozkwita w nocy, ale tylko przy człowieku, który jest dobry.
- Co ty za bzdury opowiadasz! - wykrzyknęła. - Masz chyba wysoką gorączkę.
- Nie. Mówię prawdę. To jest taki cudowny kwiat, który kwitnie tylko przy dobrym człowieku - powtórzył.
- Jeżeli nie masz gorączki, to znaczy, że jesteś głupi, wierząc w takie rzeczy. Takiego kwiatu nigdzie nie ma na świecie.
- Otrzymałem go od pustelnika, który przez parę lat pomagał rodzicom moim w wychowywaniu mnie. Kiedy pustelnik odchodził od nas, przyniósł mi ten kwiat i powiedział:
- To jest taki tajemniczy kwiat, który kwitnie nocą. Ale kwitnie tylko przy człowieku, który jest dobry. Jeżeli wieczorem będziesz przy nim, a on rozkwitnie, to znaczy, że w ciągu ubiegłego dnia byłeś dobry, a jeżeli nie rozkwitnie, to znaczy, że byłeś zły.
Namyślała się, co odpowiedzieć. Po chwili zadecydowała:
- Dobrze. Sama się o tym przekonam. Biorę go.
Nie pytając o pozwolenie porwała kwiat i poszła do pałacu. Zaniosła do swojego pokoju, postawiła na stole. Była bardzo ciekawa, ile w tym prawdy, co ten chłopiec mówił. Nie mogła się doczekać wieczoru. Gdy wreszcie słońce zaszło, zrobiło się ciemno, zapadła noc, królewna usiadła przy kwiecie i patrzyła w jego pąk. Nadeszła północ, zegar powoli wybił dwanaście uderzeń, ale stulony kwiat nawet nie drgnął. I wtedy zrozumiała, że chłopiec zakpił z niej. Ze złości, że dała się oszukać prostemu chłopcu, ze złości, że on, prosty chłopiec, śmiał oszukać ją, królewnę, nie spała całą noc. Skoro świt pobiegła do młodego ogrodnika i zrobiła mu straszną awanturę.
- Jak śmiałeś tak zakpić ze mnie?
- Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. To, co powiedziałem, jest prawdą.
- Milcz. Nie chcę cię wcale słuchać. Ale pamiętaj, nie życzę sobie, żebyś tutaj dalej przebywał. Wynoś się stąd i z mojego ogrodu. Nie chcę, żebyś tu pracował.
- Dobrze. Mogę stąd odejść, jak tylko wyzdrowieję, ale pozwól sobie powiedzieć, że wszystko to, co mówiłem, nie jest kpiną. To prawda.
- A czy tobie chociaż raz ten kwiat się otworzył? - spytała.
- Tak - powiedział. - I to niejeden raz.
- A mnie się nie otworzył.
- Dziwisz się?
To ją doprowadziło do pasji. Nie umiała nic na to odpowiedzieć. Wściekła wybiegła z jego mieszkania. Ale gdy tak podenerwowana wracała do pałacu, zrodził się w niej pewien pomysł:
- Dobrze - powiedziała sobie. - Zobaczymy. Dzisiaj będę idealna. Przekonam się, czy on mówi prawdę, czy też jest kłamcą.
I tak się stało. 0d samego rana, gdy tylko wróciła do swojego pokoju, była bardzo dobra dla wszystkich. Najpierw dla dziewcząt, które pomagały jej się zawsze ubierać, potem dla rodziców przy śniadaniu, dla nauczycieli przed południem. W całym pałacu rozeszła się natychmiast wieść, że z królewną coś się stało. Nie krzyczy, nie awanturuje się, nie rzuca talerzami, nie wyzywa, nie wyrzuca za drzwi. Albo jest chora, albo planuje jakąś większą awanturę. Wszyscy czekali w największym napięciu, do czego, dojdzie. Przy obiedzie obsługujący spodziewali się co chwila, że albo wsadzi im wazę z zupą na głowę, albo ściągnie obrus. Ale ona zachowywała się wzorowo. Po południu odrobiła solidnie zadane lekcje. Dla gości, którzy przyszli z wizytą, była bardzo uprzejma, odgadywała ich życzenia, oprowadzała, objaśniała, tłumaczyła, zabawiała, jak umiała najmilej. Tylko nikt nie wiedział ojej sekrecie. A ona z największym napięciem czekała na nadejście wieczoru. Ledwo słońce zaszło, królewna wymknęła się od gości, udała się do swojego pokoju, nie zapalała światła, żeby jej nikt tam nie odnalazł. Usiadła przy kwiecie i patrzyła w oczekiwaniu na jego pąk. W pokoju zrobiło się mroczno, potem ciemno. Nawet się nie spostrzegła, jak zasnęła. Była zmęczona całym dniem. Obudził ją głos zegara, bijącego godzinę dwunastą. Podniosła głowę opartą o ręce i ujrzała, że stulone płatki kwiatu drgnęły, zaczęły się rozchylać i nagle ukazał się przepiękny kwiat, jakiego nigdy w życiu swoim nie widziała. I gdy tak patrzyła w niego zauroczona, posłyszała delikatną, cudowną muzykę. Kwiat śpiewał. Równocześnie z kwiatu poczęła promieniować jakby poświata słoneczna, którą napełnił się cały pokój. Królewnie zdawało się, że umrze ze szczęścia. Serce waliło jej tak mocno, jakby miało rozerwać jej pierś. Była szczęśliwa jak nigdy w życiu. Porwała się z krzesła i poczęła biec przez komnaty, korytarze, schody, aby powiedzieć ogrodnikowi, że to prawda, że kwiat kwitnie, że kwiat jej się otworzył.
Każdy z nas ma taki kwiat w duszy. I ty też. Kwiat twojego sumienia. Jeżeli wieczorem w twojej duszy jest ciemno, smutno i zimno, to znaczy, że twój dzień, który przeszedł, nie był dobry. A jeżeli wieczorem jesteś szczęśliwy, twoja dusza napełniona jest szczęściem, światłem, muzyką, to znaczy, że twój dzień był dobry.
Różnie, przeważnie z www.adonai.pl, to jest strona typowo religijna, bardzo ją polecam Ale na stronie www.zosia.piasta.pl znajdują sie równie piękne rzeczy, również polecam. Większość opowiadań jest autorstwa ks. M. Malińskiego, który pisze owe gawędy(myślę, ze tak to można nazwać, ponieważ wszystkie mają morały). Dorotko skąd tak się pisze:P Trzeba poszperać troche w necie albo napisać coś swojego, do czego niezwykle mocno zachęcam:)
Bezdomny płomyczek
Trwałą wojna. Była późna jesień, zbliżał się dzień zaduszny. Zapłakane niebo pochylało się nad umęczoną polską ziemią pooraną okopami, lejami po bombach, tlące się ogniem, przerażającą ruinami. Niedaleko katowickiego parku, nazywanego imieniem Tadeusza Kościuszki stała niewielka chałupa Zygfryda Musioła, górnika z pobliskiej kopalni. Kiedyś rozbrzmiewała śmiechem i śpiewem – a to starzec pykał fajeczkę na progu i podśpiewywał „...Duś, duś gołąbeczku...”, a to Zygfrydowa kobieta gotując obiad jak to „...Poszła Karolinka do Gogolina”.
Wieczorem zaś, wszyscy siadali przy piecu i powiastkom przecudnym nie było końca. A najpiękniej to starzyk bajać potrafił. Cichusieńko w izbie było, kiedy otwierał drzwiczki pieca, wyciągał żarzący się węgielek, przypalał fajkę mówiąc: „Płomyczku, płomyczku zapal fajeczkę – starzyk opowie dzieciom bajeczkę” i płomyczek zapalał tytoń w fajce a baśń płynęła za baśnią.
Płomyczek w ogóle w domu Zygfryda miał cały huk roboty. Ledwo słonko zaróżowiło horyzont, już Zygfrydowa przepasywała fartuch i wołała: „Błyśnij płomyczku, niech płomień buzuje dla całej rodziny strawę gotuje.” I płomyczek rozpalał ogień pod pękatymi garnkami. A to znowu przybiegał do domu Staszek, porwał do koszyka kilka ziemniaków i dalejże na łąkę palić ognisko i piec największy przysmak jesieni. Płomyczek znów miał robotę, ale nie narzekał. Gdzie tam?! Chwalił się zawsze: "Patrzcie, jaki jestem potrzebny. Zygfrydowa rodzina lubi mnie i obejść się beze mnie nie może. Grzeję ich, karmię, umilam czas odpoczynku – dobrze nam tu razem. Przywiązałem się do nich i nigdy ich nie opuszczę."
Pewnego dnia ranek nie zaczął się jak zwykle. Zamiast śpiewu rozlegało się wycie syren, zamiast różowego świtu, niebo przecinały samoloty hitlerowskich Niemiec. Zaczął się ciężki okres dla naszej Ojczyzny.
Do Katowic wkroczyli niemieccy żołnierze. Chcieli zabrać polskie baśnie i legendy, polskie śpiewki, polską mowę. Buntowali się ludzie i ginęli bezsilnie. Buntował się płomyczek zygfrydowego domu. Bez skutku – ogień rozpętany przez wroga opalił całe domostwo. A i z jego mieszkańców nikt żywy nie pozostał. Starzyk i Zygfrydowa na zawsze już zostaną wśród popiołów. Z bronią w ręku zginął Zygfryd, Staszek oddał swe życie na katowickim rynku. Ostatnią widział Płomyczek najmłodszą Anielkę. Nie wiedział jeszcze o całej tragedii. Przybiegała w harcerskim mundurku zobaczyć czy wszyscy zdrowi. Powitał ją tylko szkielet spalonego domu i ledwie tlący się płomyczek. Odeszła. Wróciła na Wieżę Spadochronową. Płomyczek został sam, nikomu nie potrzebny. Tylko przechodzący czasami ludzie kiwali głowami i mówili jak to ogień wszystko w nicość obrócił. Przykro było płomyczkowi. Tęsknił za rodziną Zygfryda... żeby mieli choć wspólną mogiłę.
Miasto ogarnęła już cisza, walki prawie się zakończyły, tylko od czasu do czasu zaterkotał karabin z Wieży Spadochronowej w parku. Płomyczek postanowił przenieść się tam. Może odnajdzie Anielkę? Założę znowu wspólne gospodarstwo i może szczęście znów zagości wśród nich. Podskakując płomyczek zaczął przemieszczać się w kierunku parku. Kiedy był już blisko rozległ się huk ... i blask ognia oślepił nawet Płomyczka. To już koniec. Wieża stała bezbronna, a u jej stóp w wiecznym śnie spoczywały dziewczynki w harcerskich mundurkach. Była wśród nich i Anielka. Przygasł na ten widok i zrozumiał, że został zupełnie sam. Chciał zgasnąć, ale nie miał, kto zapłakać nad losem harcerek i łzą go ugasić. Błąkał się, więc to tu, to tam by znaleźć sobie miejsce, ale wszędzie było zajęte. Czy to w kominku, czy w hutniczym piecu, czy pod pękatym garnkiem z zupą. Wszędzie płonął już ogień.
Po tragedii zaczynało się nowe życie i tylko jego Zygfrydowej rodziny nie było już na świecie.
Była późna jesień. Płomyczek przywlókł się pod Wieżę. Zbliżały się Zaduszki – widział po drodze zapalone świeczki na grobach zmarłych. W parku było cicho, ciemno i ani jednego człowieka, którego ręka postawiłaby świeczkę u stóp Wieży. Zagniewał się płomyczek – wszak tu zginęła Jego Anielka. Postanowił pozostać przy niej na zawsze.
Kiedy przyjdziecie raniutko pod Wieżę Spadochronową w rocznicę tych wydarzeń albo w Święto Zmarłych, przyjrzyjcie się dobrze płonącym zniczom i świeczkom. Ten najmniejszy, błyskający czerwienią wciąż krwawiącego serduszka płomyczek to właśnie ON – strzegący spokoju tych, co odeszli na wieczną wartę...
„Bezdomny Płomyczek” – oryginalny tytuł: „Gawęda o bezdomnym płomyczku” – hm. Ewa Tecław-Majeran. Materiały pochodzą z broszury "Gawędy” wydanej przez KH ZHP Katowice w cyklu Biblioteczka Metodyczna Drużynowego I wydanie z roku 1989. Opracowanie: hm. Jacek Nazimek
A ja napisze taką do której mam senstyment...to bajka z dziecinstwa..i ta bajeczke wymyslila moja ciocia(koleznaka mojej mamy)
POszedł księzyc ajciu
zrobił siusiu w majciu
Gwiazki to widziały
z ksiezyca sie smialy
Ksiezyc obrazony
zgubił kalesony
Iz zgadnijcie dzieci
Czym on teraz świeci?
Pupcia:)
A ja mam coś fajniego;) Anitka już to zna, bo słyszała na nocce "Orzechów", a więc...
W pewnej szkole był chłopiec, chodził do drugiej klasy szkoły podstawowej. Chłopiec ten był bardzo lubiany przez dzieci ze swojej klasy. Nosił zawsze ze sobą dwie chusteczki. Nauczycielkę bardzo zdziwiło takie zachowanie, dlatego właśnie postanowiła z chłopcem na ten temat porozmawiać:
-Grzesiu, czy mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego nosisz przy sobie zawsze dwie chusteczki? Widzisz, za zwyczaj ludzie noszą ze sobą jedną chusteczkę, albo całą paczkę.
-Bo proszę pani, jedna chusteczka jest na wypadek, gdybym dostał kataru, a druga po to, żeby wytrzeć oczy komuś, kto płacze.
Czy wy też nosicie przy sobie dwie chusteczki? ...
"Istnieje w Polsce wspólnota, która ma tylko czterech członków.
Nazywają się oni:
Każdy, Ktoś, Jakiś, Nikt.
Pewnego dnia mają do wykonania ważną pracę
i Każdy jest pewien, że Ktoś to zrobi.
Jakiś chce to zrobić, bo myśli, że Nikt
tego nie zrobi. Wtedy Ktoś się złości,
bo przecież to robota dla Każdego.
Jakiś ma nadzieję, że Ktoś to zrobi,
ale potem Każdy dochodzi do wniosku,
że Nikt tego nie zrobi. Kończy się to tym,
że Ktoś wini Jakiegoś za to, że Nikt
nie robił tego, co mógł zrobić Każdy."
no to ja cos napisze jak obiecywałam...
"TYGRYSKI"
Moja piżama cała w tygrysy.
A te tygrysy straszne urwisy,
a te tygrysy nie chcą spać nocą, fikają kozły, skaczą i psocą.
Mama sie gniewa:-Spać trzeba teraz!
Wszystkie tygrysy z pizamy zbiera, chowa do szafy, na klucz zamyka
żeby juz dzisiaj nie mogły BRYKAĆ!
Rano do pracy spieszy się tato.
Otwiera szfę, wyjmuje palto.
Nagle wiatr dmuchnął i porwal tygryski,
jakby to były jesienne listki,
i z tygryskami przez okno uciekł
i po ogródku wszystkie rozrzucił.
Trzeba tygryski zebrac z powrotem.
o, ten na kwiatku usiadł jak motyl.
Ten sie na nitce pajeczej trzyma,
a ten biedaczek leży w pokrzywach.
A ten na scieżce. A ten pod listkiem.
Czy to juz wszystkie? - tak chyba wszystkie
Koszyk tygryskow zanosze mamie.
Mama układa je na piżamie.
Te na rękawach,te na kieszeniach...
ale jednego tygryska nie ma!
Nie ma w pokoju, nie ma w ogrodzie.
Mały tygrysku , gdzieś nam się podzial?
Leci latawiecw gorze, nad drogą,
ma kolorowyi długi ogon.
Moze tygrysek chciał zwiedzić świat
i na ogonie latawca siadł?
A etarz leci sam nie wiem dokąd,
bardzo daleko, bardzo wysoko?
A moze rzeka, co plynie obok,
wzieła tygryska w podróz ze soba?
Może ta szybka, zielona woda
juz mi tygryska nigdy nie odda?
Łaciaty kocur wskoczył na okno.
-Możesz ty, kocie, tygryska połknął?
Moze myślałeś, ze to myszka,
i przez pomyłkę zjadłeś tygryska?
Aż wreszcie....tato przychodzi z pracy.
-Czemu córeczko, tak na mnie patrzysz?
Czemu sie ze mnie obie śmiejecie?!
-Bo ty tygryska masz na berecie!
Bo nasz tygrysek nigdzie nie uciekł!
Bo on z tatusiem poszedł i wrócił!
I tak się dobrze skończyło wszystko.
Idzień sie konczy. Wieczór juz blisko.
Wkrótce światełka w oknach zabłysnął.
Spać sie zachciało moim tygryskom.....
----------------------------------------------
Ta bajeczka była, a w sumie jest najukochańszą moja bajeczką
"Opowieści starego dębu"
W wielkim lesie, na jednej z niezliczonych polan, rósł stary dąb. Nikt dokładnie nie wie ile miał lat. Szumiał swoimi liśćmi rozwieszonymi na potężnych gałęziach a gdy ktoś usnął w jego cieniu – opowiadał mu bajki. Jedne z czasów, gdy był jeszcze małym drzewkiem, inne z całego swojego długiego życia. Kiedyś i ja zasnąłem pod jego konarami a on opowiadał, opowiadał, opowiadał....
OPOWIEŚĆ PIERWSZA
Zajączek Niuchuś był najbardziej wojowniczym zajączkiem na całej polanie. Kłócił się ze swoimi braćmi i siostrami, często doprowadzając do bijatyk. Jednemu naderwał ucho, drugiemu ugryzł łapkę. Nic zatem dziwnego, że nie lubiły go zajączki.
- Idż do lasu mierzyć się z innymi. My nie lubimy się bić – mówiły mu.
- Jasne, że pójdę! Z takimi tchórzami dłużej nie wytrzymam – odgryzał się Niuchuś i któregoś dnia naprawdę poszedł do lasu.
- Pójdę, jasne że pójdę – mruczał do siebie – Kogo miałbym się bać? Nie mam zamiaru do końca życia biegać wkoło dębu na naszej polanie.
Kicał przed siebie to tu, to tam skubiąc liście mleczu, aż spotkał jeżyka.
- Dokąd idziesz jużyku?- zapytał.
- Idę do domu. A ty?
- Idę do lasu, bo się nikogo nie boję.
- Ale po co idziesz do tego lasu?
- Idę i już. A ty jak się boisz to idź do domu.
- Ja też się nikogo nie boję – odparł jeżyk – ale po co mam chodzić po całym lesie?
- Nikogo się nie boisz? Ani wilka, ani lisa? - nie mógł uwierzyć zajączek, bo choć był bardzo zadziorny wilka i lisa się jednak bał.
- Ani wilka, ani lisa – odparł jeżyk.
- Ty kłamczuchu! - krzyknął zajączek – Jak ci dołożę to będziesz się bał nawet mnie!
Z rozmachem uderzył jeżyka, ale ten zdążył się zwinąć w kłębek i Niuchuś tylko boleśnie pokłuł się igiełkami.
- Ty tchórzu! Nawet nie umiesz się bić! - zapłakał zajączek ssąc obolałą łapę.
- Nie umiem i nie chcę – odparł jeżyk – Ale właśnie dlatego, że mam kolce nie boję się nikogo.
Zajączek odburknął coś pod nosem i ruszył dalej.
- Dokąd idziesz? - zapytały go wiewiórki.
- A co was to obchodzi?! - niegrzecznie odpowiedział zajączek nawet się nie oglądając. Powoli zapadał mrok, a on ciągle szedł przed siebie. Wreszcie zmęczony przycupnął pod pniem drzewa. Przelatywała tamtędy sowa i zobaczywszy go spytała:
- Co robisz sam w lesie zajączku? Może cię tu złapać lis albo wilk.
- Co cię to obchodzi mądralo?! Nie wtrącaj się do cudzych spraw!
Sowa pokręciła głową nad niegrzecznym zajączkiem i pofrunęła dalej.
Tymczasem zapadła noc i zajączek zaczął już żałować, że opuścił łąkę.
- Ciemno tu i zimno – mruczał do siebie – U nas w norce braciszkowie już pewnie śpją przytuleni do siebie. To chodzenie po lesie wcale nie jest takie ciekawe.
Chciał wrócić do domu, ale nie wiedział w którą stronę iść. Błąkał się tak szukając drogi, aż dojrzał go lis i porwał do swojej nory.
„Ależ będę miał smaczne śniadanie – myślał zadowolony -Taki tłuściutki zajączek to rzadki przysmak.”
Rano jeżyk przechodził niedaleko lisiej nory i usłyszał płacz Niuchusia.
- Oddaj lisie zajączka! – krzyknął - Bo pokłuję cię kolcami!
Ale lis tylko się roześmiał i wyniósł zajączka drugim wyjściem by go gdzieś spokojnie zjeść.
- Oddaj lisie zajączka! – krzyknęły wiewiórki, gdy go zobaczyły – Bo obrzucimy cię szyszkami!
Lis pędził jednak dalej.
Jeżyk i wiewiórki spotkali się u sowy.
- Ratuj sowo zajączka! My próbowaliśmy, lecz lis się nas nie boi!
- Mnie również lis się nie zlęknie – odparła sowa – Ale mam pewien pomysł.
Poleciała sowa do wilka i tak mu mówi:
- Ty tu sobie siedzisz bez śniadania, a lis szykuje sobie smacznego zajączka. Pewnie zaraz zacznie go jeść.
- Gdzie on jest, ten rudy złodziej?! - zawył wiak, bo faktycznie był głodny. Sowa zaprowadziła go na polanę, gdzie lis właśnie szykował się do śniadania.
- Cóż to kumie?- spytał wilk – Masz zamiar sam zjeść takiego tłustego zajączka? Nie poczęstujesz mnie?
- Ani mi się śni – odparł lis – Zajączek jest za mały, by starczył dla dwóch.
- Masz rację, dlatego ci go zabiorę.
- Spróbuj tylko! To ja go znalazłem!
- Ale będzie mój!
I lis z wilkiem zaczęli się bić o zajączka. Tymczasem sawa uwolniła zajączka i szepnęła;
- Biegnij szybko za mną!
W ten sposób zajączek został uratowany. Było mu bardzo wstyd, że zachowywał się niegrzecznie wobec zwierząt, które nie wahały się narażać własne życie aby go ocalić.
Od tamtej pory zmienił się nie do poznania: sąsiedzi bardzo go lubią, umie się również bawić z kolegami. A jeśli wybiera się do lasu to tylko po to, by odwiedzić swoich nowych przyjaciół: jeżyka, wiewiórki i sowę.
OPOWIEŚĆ DRUGA
- Jeszcze jeden grzybek. Będzie stosik grzybków na zimę – mamrotał do siebie jeżyk przechodząc obok dębu.
- Można by tu odpocząć – powiedział zatrzymując się w cieniu – Jabłuszka już mam, grzybki też. Gdyby jeszcze złapać jakąś myszkę, mógłbym już spokojnie czekać na zimę – Ułożył się wygodnie i usnął.
Myszka Małgorzata miała dziesięcioro dzieci, toteż nic dziwnego, że całe dnie spędzała na znoszeniu dla nich jedzenia. Dzieci czekając na mamę bardzo się nudziły i wymyślały różne psoty. Lecz najmniejszej myszki nie bawiły zabawy z siostrzyczkami. Często wychodziła z norki na spacer.
Właśnie zdążyła wyjść, gdy tuż przed norką zobaczyła śpiącego jeża.
- Co to jest? Takie nastroszone z grzybami na grzbiecie?- pomyślała i zbliżywszy się dotknęła kolców – Aj!- Krzyknęła pokłuwszy się.
Jeż się zbudził i złapał ją.
- Co ty tu sama robisz?- spytał.
- Wyszłam na spacer – pisnęła myszka.
- A daleko mieszkasz?
- Z drugiej strony pnia.
- Przedstaw mnie swojej rodzinie. Znam wiele zabaw. Pobawimy się razem.
I myszka zaprowadziła jeża przed norkę.
- Zawołaj swoje siostrzyczki, pobawimy się w berka.
Myszki nie chciały wyjść, lecz w końcu zaciekawione dały się namówić siostrzyczce.
- Ja będę berkiem! - krzyknął jeż i połapał je wszystkie.
- Trochę jesteście za małe. Gdyby złapać jeszcze waszą mamę byłoby co jeść w zimę.- i jeżyk zaczaił się przy norce.
Małgorzata wracała z kłosem zboża.
-Mam cię – ucieszył się jeż – Teraz mogę już wracać. Po czym zaniósł całą mysią rodzinkę do swojej jamki.
- Czy musisz nas zjadać? - spytała Małgorzata – Masz tyle grzybów i jabłek.
- To za mało – odparł jeż – Zima będzie sroga w tym roku.
- Mogłabym ci nanosić grzybów.
- Uciekłabyś mi.
- Nie ucieknę. Masz przecież moje dzieci.
„ Mogłaby mi nanosić grzybów a potem i tak ją zjem.”
Zgoda, ale musisz mi napełnić całą spiżarnię.- I wypuścił myszkę.
Przez kilka dni Małgorzata znosiła jeżykowi grzyby, lecz spiżarnia zapełniała się bardzo powoli, ponieważ jeż część zapasów zjadał od razu.
„ Muszę coś wymyślić, bo nie zdążę napełnić spiżarni przed zimą” – pomyślała myszka. Pewnego dnia, gdy szła po grzyby złapał ją wąż.
- Dawno już nie miałem takiej smacznej zdobyczy – zasyczał.
- Puść mnie. Zaprowadzę cię do moich dzieci. Mam ich dużo, więc najesz się do syta i będziesz mógł mnie uwolnić.
„ Czemu nie – pomyślał wąż – Zjem i dzieci i ją”
Myszka zaprowadziła go przed jamkę jeża.
- Zaraz zawołam dzieci – powiedziała wchodząc do środka.
- Jeżyku przyprowadziłam ci węża na kolację.
Jeżykowi bardzo smakowały węże, więc wyskoczył przed norkę i zabił go.
- Teraz muszę was wypuścić. Nie zmieścicie mi się do jamki jak wciągnę tam węża – i cała mysia rodzina wróciła do domu.
Od tej pory myszki cierpliwie czekały na powrót mamy z jedzeniem i żadna nie wystawiała z norki nawet czubka nosa. Jeżyk zaś przez całą zimę miał co jeść.
OPOWIEŚĆ TRZECIA
Pewnego dnia na polanę przyszedł myśliwy. Rozejrzał się dookoła, po czym wdrapał się na dąb. Gdy znalazł sobie wygodne miejsce w rozłożystych konarach powiedział;
- Tu mnie nie widać, mogę spokojnie czekać na zwierzęta.
Siedział już ze dwie godziny, gdy na polanę wbiegło stadko warchlaków dzika. W ślad za nimi nadeszła ich mama. Ze strony myśliwego nic im nie groziło, ponieważ nie polują oni na małe dziki ani na ich mamy. Lecz nagle huknął strzał i locha upadła na murawę a jej dzieci rozbiegły się po polanie.
Myśliwy tak bardzo był zaskoczony tym co się stało, że wychylił się nieostrożnie i spadł z drzewa. Tymczasem na skraju lasu pojawił się kłusownik. Podszedł do zabitego zwierzęcia lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić, dostrzegł leżącego myśliwego i spłoszony umknął.
Gdy myśliwy się ocknął, złapał wszystkie osierocone warchlaki i zaniósł je do swojej zagrody.
Miesiące mijały a małe warchlaki rosły jak na drożdżach. Wkrótce też stały się dorosłymi dzikami i myśliwy wyprowadził je do lasu.
- Teraz już dacie sobie same radę – powiedział i ruszył w powrotną drogę.
Dziki długo oglądały się za nim, ponieważ przyzwyczaiły się do swojego opiekuna ale las był taki pociągający i tajemniczy, że w końcu ruszyły przed siebie.
Myśliwy nadal chodził na polowania i nieraz zdarzało mu się trafić na polanę, gdzie spotkał kłusownika.
Pewnego dnia zasnął pod dębem. Pech chciał, że w ten sam dzień na polanie pojawił się kłusownik. Zauważył śpiącego myśliwego i opartą o drzewo strzelbę. Była to piękna, zadbana strzelba. Kłusownik podkradł się do drzewa i zabrał ją.
Myśliwy spał twardo i wcale nie zauważył braku broni. Zbudziło go dopiero wycie wilków. Rozejrzał się za strzelbą lecz nie mógł jej znaleźć. Tymczasem już pierwsze wilki zaczęły wybiegać na polanę. Nie mając innego wyjścia myśliwy wdrapał się na drzewo. Siedział tak na gałęzi patrząc w dół na stadko wilków i z rozpaczą myślał nad swoim położeniem. Strzelby nie miał, więc nie mógł wilków przepłoszyć a siedzieć bez końca na drzewie też nie można.
Zapadła noc. Wilki ułożyły się na trawie i od czasu do czasu zerkały w górę zastanawiając się , czy siedzący na drzewie człowiek będzie ich śniadaniem czy też może dopiero obiadem. Myśliwy zaś szczypał się bez przerwy w policzki by nie zasnąć i nie spaść.
Gdy nastał ranek myśliwy był już tak zmęczony, że oczy same mu się zamykały. Już myślał, że zbliża się śmierć, gdy na polanę wpadło stado dzików. Były to te same dziki, które kiedyś wychował.
Z impetem ruszyły między wilki roztrącając je i przewracając. Zażartość stada dzików była tak wielka, że wilki rozbiegły się po lesie.
Myśliwy zszedł z drzewa i ruszył do domu odprowadzany przez swoich wychowanków. Na skraju lasu rozstali się, a myśliwy choć mieszkał tu od urodzenia nigdy jeszcze nie czół się tak bardzo z lasem związany.
„Wrósł w to miejsce korzeniami zupełnie jak ja.”- zakończył swoją opowieść stary dąb.
ale juak nikt nic tu nie pisze z bajek to ja cosik wkleje.....
Płomyk
Zapalił się w lesie. Przejeżdżał tędy kulig z pochodniami. Sypały się wesoło iskry na lewo i prawo, gasnąc w zaspach śnieżnych. Tylko kilka iskier upadło na sosnową gałązkę i z nich powstał on – płomyk.
Powolutku pełzł po gałązce czasem oglądając się za siebie, lecz nie mógł się cofnąć – po jego przejściu pozostawał popiół. Im wyżej szedł, tym był większy. Przeniósł się na grubszą gałązkę, bo poprzedniej już nie było. Posuwał się coraz szybciej. Ogarnął sobą całe drzewo i wspiął po nim wysoko, aż na czubek, skąd zaczął wyciągać ramiona do gwiazd. Gwiazdy były jednak zbyt daleko i pewnie nawet nie dostrzegały płomyka. A był już tak duży, że stał się ogniem.
Odwrócił się od gwiazd i przeskoczył na następne drzewo. Skacząc z jednej sosny na drugą rósł coraz bardziej. To już nie ogień to pożar.
Zwierzęta gwałtownie wyrwane ze snu umykały przed siebie potrącając się i potykając. Zrozpaczone ptaki - poderwane nagle do lotu - z powietrza patrzyły, jak niknie w huczącym żywiole drzewo, na którym miały swoje gniazda.
Pożarowi, będącemu do niedawna płomykiem spodobała się ta zabawa. Rozpoczął wyścigi z uciekającymi przed nim zwierzętami i strącał z powietrza mniej ostrożne ptaki. Mniejsze zwierzęta szybko doganiał – a za nim był tylko popiół.
Z oddali dobiegał go łomot siekier i zgrzyt padających drzew. Zaciekawiony ruszył w tamtą stronę. Nagle zatrzymał się na brzegu przesieki i zdumiony zobaczył, że nie może już sięgnąć drzew z drugiej strony. Spróbował pełznąć po ziemi, ale zgromadzeni ludzie nie dawali mu przejść. Ciskał się na nich chcąc ukarać za tą pułapkę, jaką na niego zastawili. Był jednak coraz słabszy. Brakowało mu sił. Stawał się coraz mniejszy. Już nie był groźnym pożarem, lecz rozrzuconym bezładnie ogniskiem. Pożywienia brakowało nawet dla ognia – podzielił się więc na płomienie. Wokół nie było widać nic prócz osmolonych, dymiących pni drzew. Wreszcie został ostatni płomyk, niewiele większy niż był, gdy się zapalił kilka kilometrów stąd. Pełgał na zwęglonym kikucie sosny szukając dla siebie ratunku. Ostatkiem sił zdążył przeskoczyć na patyczek leżący tuż obok.
Patyczek ten wzięła do ręki mała dziewczynka i przyglądając się płomykowi zawieszonemu na jego końcu powiedziała do stojącego obok mężczyzny;
- Patrz dziadku jaki jest teraz malutki, a jeszcze niedawno mógł spalić cały las i nasz dom.
Leśniczy spojrzał na wnuczkę;
- Tak dziecko – powiedział – ogień to groźny żywioł.
- Dziadku, ale dlaczego tak jest, że ten sam ogień, któremu lubimy się przyglądać, gdy w kominku skacze z polana na polano, lub gdy w kuchni gotuje nam obiad, potrafi wyrządzić tyle zła? Potrafi budzić taki strach?
- Widzisz, każda rzecz na świecie ma swoje miejsce. Ogień jest nam potrzebny w kuchni i w kominku, ale gdy się znajdzie w lesie z przyjaciela staje się naszym wrogiem.
Zamyślona dziewczynka spojrzała jeszcze raz na płomień i zdmuchnęła go.
KONIEC
Miłego czytania:)
Cztery świece płonęły powoli. Było tak cicho, że prawie usłyszałbyś ich rozmowę. Pierwsza rzekła:
- Ja jestem pokój! Jednak nikt nie troszczy się o to, abym płonęła. Dlatego odchodzę.
Płomień stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zupełnie zgasł...
Druga rzekła:
- Ja jestem wiara! Najmniej z nas wszystkich czuję się potrzebna, dlatego nie widzę sensu dłużej płonąć.
Gdy skończyła mówić, lekki podmuch wiatru zgasił płomień...
Trzecia ze świec zwróciła się ku nim i ze smutkiem rzekła:
- Ja jestem miłość! Nie mam siły dłużej świecić. Ludzie odsunęli mnie na bok, nie rozumiejąc mojego znaczenia. Zapominają kochać nawet tych, którzy są im najbliżsi.
I nie czekając ani chwili zgasła...
Nagle dziecko otworzyło drzwi i zobaczyło, że trzy świece przestały płonąć.
- Dlaczego zgasłyście? Świece powinny płonąć aż do końca.
To powiedziawszy dziecko rozpłakało się. Wtedy odezwała się czwarta świeca:
- Nie smuć się. Dopóki ja płonę, od mojego płomienia możemy zapalić pozostałe świece. Ja jestem nadzieja!
Z błyszczącymi od łez oczyma, dziecko wzięło w dłoń świecę nadziei i od jej płomienia zapaliło pozostałe świece.
Morał:
Płomień nadziei nie powinien nigdy zgasnąć w Twoim życiu... Każdy z nas powinien podtrzymywać płomienie Pokoju, Wiary, Miłości i Nadziei!
Straszliwa burza rozszalała się na morzu. Ostre podmuchy lodowatego wiatru przeszywały wodę i unosiły w olbrzymich falach, które spadały na plażę, niczym uderzenia młota mechanicznego. Jak stalowe lemiesze orały dno morskie, wyrzucając z niego na dziesiątki metrów od brzegu małe zwierzątka, skorupiaki, małe mięczaki.
Gdy burza minęła, tak gwałtownie jak przyszła, woda uspokoiła się i cofnęła. Teraz plaża była pokryta błotem, w którym zwijały się w agonii tysiące, tysiące rozgwiazd. Było ich tyle, że plaża wydawała się być zabarwiona na różowo.
Zjawisko to przyciągnęło wielu ludzi ze wszystkich stron wybrzeża. Przyjechały nawet ekipy telewizyjne, aby sfilmować to dziwne zjawisko. Rozgwiazdy były prawie nieruchome. Umierały.
Wśród tłumu stało również dziecko, trzymane za rękę przez ojca. Oczyma zasmuconymi wpatrywało się w małe rozgwiazdy. Wszyscy na nie patrzyli, ale nic nie robili.
Nagle dziecko puściło rękę ojca, zdjęło buciki i skarpetki, i pobiegło na plażę. Pochyliło się i małymi rączkami wzięło trzy rozgwiazdy, i biegnąc szybko zaniosło je do wody, potem wróciło i zaczęło robić to samo.
Zza cementowej balustrady jakiś mężczyzna zawołał:
- Co robisz chłopczyku?
- Wrzucam do morza rozgwiazdy. W przeciwnym razie wszystkie zginą na plaży - odpowiedziało dziecko.
- Tu znajdują się tysiące rozgwiazd, nie możesz uratować ich wszystkich. Jest ich zbyt wiele! - zawołał mężczyzna. - Tak dzieje się na tysiącach innych plaży wzdłuż brzegu! Nie możesz zmienić tego faktu!
Dziecko pochyliło się, by wziąć do ręki inną rozgwiazdę i rzucając ją do wody, powiedziało:
- A jednak zmieniłem ten fakt dla tej oto rozgwiazdy.
Mężczyzna przez chwilę milczał, potem pochylił się, zdjął buty i skarpety, i zszedł na plażę. Zaczął zbierać rozgwiazdy i wrzucać je do morza. Po chwili zrobiły to samo dwie dziewczyny. Było ich czworo, wrzucających rozgwiazdy do wody. Po paru minutach było ich 50, potem 100, 200, tysiące osób, które wrzucały rozgwiazdy do morza. W ten sposób uratowano je wszystkie.
Wystarczyłoby, aby dla przemiany świata ktoś, nawet mały, miał odwagę rozpocząć.