Camperem w Karpaty Wschodnie 2011- relacja z podróży
onlyifyouwant
Kamperem w Karpaty Wschodnie 2011Ponieważ Pomel nie może jechać na Ukrainę z powodu awarii silnika w swoim kamperze i nie ma nikogo innego chętnego na wyjazd, więc jadę sam. To znaczy jeden kamper Fiat Ducato 1,9TD z 1995r w zabudowie Elnagh z załogą w osobach mojej żony Elżbiety i mnie. Samochód przygotowany, przetestowany, zatankowany paliwem i wodą oraz zaopatrzony w żywność na okres pobytu. Martwi mnie jedynie prognoza pogody, która przewiduje prawie ciągle deszczową aurę. Jestem jednak dobrej myśli. Przewidywana przez szamanów od pogody aura, może zdecydowanie różnić się od tej rzeczywistej
23.07.2011 sobota (dzień pierwszy)
Godz 10.00 wyjazd z Myszkowa kierunek- przejście graniczne Hrebenne-Rawa Ruska przez Jędrzejów, Chmielnik, Szydłów (z przewidywanym dwugodzinnym zwiedzaniem miejscowości), Kurozwęki i Stalową Wolę z noclegiem na campingu w Suścu koło Tomaszowa Lubelskiego. Pogoda nie nastraja optymistycznie. Lekki deszczyk, chociaż dość ciepło. Kamperek pomyka z szybkością 80-100km/h z każdym kilometrem zmniejszając dystans dzielący nas od granicy Polsko-Ukraińskiej. Pierwszy postój w Szydłowie. Kawa i zwiedzanie miejscowości. Pogoda się poprawiła-przestało padać. Szydłów zyskał miano „polskiego Carcassonne” dzięki zachowanemu do czasów współczesnych XIV-wiecznemu układowi urbanistycznemu zawierającemu wiele elementów tak architektonicznych jak i przestrzennych średniowiecznego miasta.
Do najważniejszych zabytków miasteczka zaliczają się: mury obronne wraz z Bramą Krakowską, zespół zamkowy (Sala Rycerska, Skarbczyk, Brama Zamkowa), kościół farny pod wezw. św. Władysława, kościół pod wezw. W.W. Świętych, synagoga.
Budowle zamkowe miasta, usytuowane w jego narożu, wchodziły ongiś w skład Kazimierzowskiego systemu obrony kraju, spełniając funkcje ustrojowo-administracyjne i polityczno-strategiczne.
Po zapoznaniu się z atrakcjami Szydłowa kierunek na zespół pałacowy w Kurozwękach. Pierwsze wzmianki o Kurozwękach pochodzą z XIII wieku. Około 2. połowy XIV wieku Dobiesław z Kurozwęk wybudował drewniano-murowany zamek, siedzibę rodu Kurozwęckich. Początkowo miał on charakter obronny, był jednym z pierwszych murowanych zamków rycerskich w Polsce. Zamek później wielokrotnie przebudowywano, aż osiągnął obecną formę. Według miejscowej tradycji założycielem Kurozwęk miał być czeski rycerz Poraj Sławnikowic, brat św. Wojciecha. W latach 90. XX wieku pałac w Kurozwękach wraz z otaczającymi go gruntami powrócił do swych prawowitych właścicieli – rodu Popielów herbu Sulima. Obecny właściciel pałacu, najmłodszy z rodu Popielów mieszka w dawnym budynku gospodarczym obok pałacu. Obejrzeliśmy pałac z zewnątrz. Zrobiłem fotkę, i ruszyliśmy w dalszą drogę. Na camping w Suścu przyjechaliśmy około godz.18.00. Kolacja. Ciepły natrysk i do spania. Planowany wyjazd na przejście graniczne godz. 3.00 czasu polskiego (4.00 czasu ukraińskiego).
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/SzydOwIKurozweki?authuser=0&authkey=Gv1sRgCP2csemsx-iRQg&feat=directlink
24.07.2011 niedziela dzień drugi
Godz.3.00 pobudka, toaleta, kawa i w drogę. Kierunek Hrebenne-Rawa Ruska przez Tomaszów Lubelski. Po wyjeździe z campingu najpierw kropi, a później leje. Po dojeździe do Hrebennego deszcz nieco odpuszcza (lekko mży). Na granicy kolejka kilkudziesięciu samochodów z rejestracją ukraińską, którą omijam i wjeżdżam na pas dla obywateli UE. Krótka odprawa po stronie polskiej i wjazd na stronę ukraińską pasem dla ciężarówek po wypełnieniu przez ukraińskiego pogranicznika kwitka ile osób wjeżdża ( wszystkie vany, busy, kampery, zaprzęgi z przyczepami campingowymi kierowane są przez Ukraińców na pas dla ciężarówek). Odprawa paszportowa mnie zaskoczyła, okazuje się że nie trzeba wypełniać karteczek imigracyjnych. Nowum jest za to dla mnie odprawa celna. Celnik po sprawdzeniu samochodu każe wypełnić deklarację celną. Po jej wypełnieniu odsyła mnie do biura, gdzie miła Pani celnik wypełnia jakieś kwity i każe w kasie zapłacić 30 hrywien ( do tej pory nie wiem za co). Po chwilowym plątaniu się po terenie przejścia granicznego znajduję kasę i bank w którym wymieniam złote na wymaganą kwotę 30 hrywien i wpłacam je. Po powrocie do Pani celnik, daję jej pokwitowanie wpłaconej kwoty w zamian za co otrzymuję wydrukowany kwitek. Z kwitkiem i karteczką otrzymaną przy wjeździe od pogranicznika idę po ostatnią pieczątkę celnika z budki na pasie odpraw. Szyby w budce są zaciemnione i od strony gdzie stoi mój kamper nie widzę w środku nikogo. Stoję tak kilkanaście minut. Dopiero Ukrainiec, który stanął za mną powiedział mi, że celnik od tej pieczątki śpi w budce z drugiej strony. Trzeba delikatnie zapukać ( prawdopodobnie dlatego żeby go nie przestraszyć), da pieczątkę i po problemie. Faktycznie celnik tam był. Zrobiłem tak jak poradził ten Ukrainiec i już po chwili mogłem wjechać na teren Ukrainy. Całkowity czas przekraczania granicy - 2 godziny. Po przejechaniu granicy wymiana PLN na hrywny , zatankowanie paliwa i w drogę. W Rawie Ruskiej skręcam w prawo i jadę na południe- kierunek Drohobycz przez Jaworiv, Sudowa Wisznia i Sambor. W Sudowej Wiszni krótki postój na zjedzenie śniadania i ruszamy w dalszą drogę. Pogoda nieco się poprawiła jest pochmurno, ale nie pada. Drogi kiepskie, złe i tragiczne. Szybkość z jaką jadę spadła do 30-40 km/h. W Sudowej Wiszni i Samborze to po czym się poruszam, oprócz tego że po obu stronach są budynki, w niczym nie przypomina drogi. Są to doły i wyboje bez śladu asfaltu. W tych miejscowościach, bez obawy o zniszczenie zawieszenia, mogę jechać z szybkością piechura. Wreszcie Drohobycz. Parkuję kampera niedaleko rynku i wychodzę z małżonką na zwiedzanie miasta. Na rynku, na jednej z kamienic baner z wizerunkiem Stepana Bandery, który mnie osobiście drażni. Znam „zasługi” Stepana Bandery w oczyszczaniu Ukrainy z wrogiego etnicznie elementu. Samo miasteczko ładne. Widać wiele odnowionych budynków. Po powrocie do kampera rozmowa z dobrze mówiącym po polsku Ukraińcem, którego zainteresowała polska rejestracja. Mile wspominał lata 80 kiedy to handlował na czarno z Polakami i nauczył się polskiego. Poza tym ogląda codziennie polską telewizję. Żona postanowiła kupić arbuza w sklepie po drugiej stronie ulicy ( w przeliczeniu na PLN- 20gr/1kg). Kupiła arbuza ważącego 5kg, tak że do kampera, arbuza musiał jej zanieść sprzedawca. Można powiedzieć, że była to ostatnia chwila na zakupy, gdyż znowu lunęło. Jadę w deszczu do Nadwirnej, skąd mam zamiar udać się do Bystricy ( Rafajłowej). Chciałem jeszcze zobaczyć skit (rodzaj klasztoru o bardzo surowej regule) i 16 metrowy wodospad w Maniawie (Niedaleko Nadwirnej), ale z powodu kiepskiej drogi, złej pogody i późnej pory zrezygnowałem. Może kiedyś się tam wybiorę. Drogi którymi jadę zaskakują urozmaiceniami. W pewnej chwili, szeroka równa droga na której nie ma żadnych znaków ostrzegawczych, staje się czołgowiskiem z dziurami wielkości kraterów i lejów po bombach. Trzeba pilnie obserwować poprzedzające samochody. Gdy w oddali zaczynają wykonywać dziwne piruety na całej szerokości drogi ( wliczam w to również pobocza) czeka nas kolejna niespodzianka. Przed Nadwirną deszcz przestał padać. O godz.19.00 jestem w Nadwirnej. Przejechałem dzisiaj prawie 380km. Jadę dalej do Bystricy ( Rafajłowa), do której zostało jeszcze 33 km. Droga którą teraz jadę wymyka się wszelkim opisom. W całości składa się ona z dziur i wyrw różnej szerokości ( od kilkudziesięciocentymetrowych do kilkumetrowych) i głębokości kilku do kilkudziesięciu cm. Niektóre z nich mają głębokość dochodzącą do 30-35cm. Są tak usytuowane na tej namiastce drogi, że nie sposób ich ominąć. Można jedynie wybierać między mniejszymi i większymi wyrwami. Atrakcje te poprzedzielane są niewielkimi skrawkami asfaltu. Po 2 godzinach tego samochodowego crossu docieram do zabudowań Bystricy. Jest już godz. 21.00 i trzeba poszukać miejsca na nocleg. Zatrzymuję się przed jednym z gospodarstw i pytam czy mogę zaparkować na podwórku i nabrać wody do zbiornika. Pytam po polsku, zaś Ukrainka w średnim wieku z którą rozmawiam, nic z tego nie rozumie. Przed wyjazdem, korzystając z komputerowego translatora przezornie wydrukowałem sobie rozmówki z podstawowymi zwrotami. Daję je teraz do przeczytania i problem z głowy. Pani po konsultacji z bat’ką (ojcem) wyraża zgodę i wjeżdżam na teren gospodarstwa. Jeszcze tylko kolacja, ciepły natrysk w łazience kampera i zasłużony odpoczynek.
Zdjęcia - https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Drohobycz?authuser=0&authkey=Gv1sRgCPSE1eqxwYOdWw&feat=directlink
25.07.2011 poniedziałek dzień trzeci
Wysypiamy się do woli, jemy śniadanko, zabieramy plecaki i w drogę na Przełęcz Legionów. Przewyższenie do pokonania to 426m (Rafajłowa 674m npm-Przełęcz Legionów 1110m npm). Przełęcz Rogodze Wielkie dawna nazwa Przełęcz Legionów to przełęcz w Karpatach Wschodnich o wysokości 1110 m n.p.m. znajdująca się ponad wsią Bystrica (Rafajłowa) pomiędzy szczytem Taupiszyrka (1503 m n.p.m.) w masywie Sywuli a Połoniną Czarną w paśmie Gorganów. W październiku 1914 roku legioniści 3pp. W ciągu 50 godzin wybudowali przez tę przełęcz trasę, pozwalającą na przeprowadzenie głównych sił uderzeniowych Legionów Polskich do bitwy ze zgrupowaniem wojsk rosyjskich w Rafajłowej, będącej ważnym punktem strategicznym i przyczółkiem do uderzenia sił armii karpackiej na Rosjan. Wkrótce po wybudowaniu trasa została nazwana Drogą Legionów, a przełęcz otrzymała urzędową nazwę Przełęcz Legionów. Na przełęczy znajduje się Krzyż Legionów, a w pobliżu - po zakarpackiej stronie - Cmentarz Legionów. Wychodzimy o godz.8.15 kierując się ku centrum wsi, gdzie droga rozwidla się- w lewo ku Dołżyńcowi i w prawo na stalowy most nad Bystricą. Idziemy na most i kierujemy się na widoczne w oddali góry. Już rano jest bardzo gorąco i parno. Pogoda zapowiada burzę. Idziemy dalej przez wieś ,przechodzimy następny most nad potokiem Rafajłowiec a następnie skręcamy w prawo zaznaczonym żółtym szlakiem doliną potoku. Tu już zaczyna się Droga Legionów. Zwykła utwardzona droga pnie się lekko pod górę i wchodzi do lasu. Szlak jak na warunki ukraińskie jest dość dobrze oznakowany. Po drodze mija nas wielka trzyosiowa ciężarówka wypełniona ludźmi, prawdopodobnie robotnikami leśnymi. Po paru kilometrach odpoczywamy w miejscu biwakowym przygotowanym przez służby leśne. Po odpoczynku ruszamy dalej i napotykamy na pierwszą przeszkodę w postaci prowadzonego wyrębu lasu. Na drodze pracują wielkie ciągniki gąsienicowe wyciągające na drogę ścięte dłużyce i układające je w mygły. Udaje nam się jakoś ominąć to miejsce i pójść dalej. Droga staje się bardziej stroma i kamienista stanowiąc częściowo dno przepływającego potoku. Dochodzimy do drugiego miejsca wyrębu lasu, pod samą przełęczą, którego nie da się już ominąć. W wąskiej dolinie grasują gąsienicowe ciągniki, które całkowicie rozjeździły drogę doprowadzając jej stan do konsystencji ognisto-płynnej magmy. Pogoda również nie nastraja optymistycznie jest bezwietrznie i parno, a od Dołżyńca napływają ciemne chmury. Zarządzam odwrót. Gdy dochodzimy do Bystricy zaczyna kropić. Po przyjściu do gospodarstwa pomagam wrzucić przywiezione przez gospodarzy siano pod zadaszenie. Po chwili zaczyna się burza. Dobrze że jesteśmy już w bezpiecznym wnętrzu kamperka. Jemy obiad przygotowany przez szanowną małżonkę i odrabiamy zaległości czytelnicze racząc się zawartością czasopism przywiezionych z Polski. Po burzy zwiedzam Bystricę, która w okresie międzywojennym rozwinęła się jako ośrodek ruchu turystycznego. Jest to duża wieś z kilkoma nieźle zaopatrzonymi sklepami spożywczymi. Miejscowość jest dość dobrze skomunikowana z Nadwirną do której kilka razy dziennie jeżdżą autobusy i marszrutki. Turyści jednak omijają to miejsce. W okresie naszego pobytu nie spotkaliśmy żadnych turystów, ani Polaków ani Ukraińców. Teraz tylko wyspać się i jutro ruszać w dalszą drogę.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/PrzeEczLegionow?authuser=0&authkey=Gv1sRgCLj-8tufkJSTEw&feat=directlink
26.07.2011 wtorek dzień trzeci
Żegnamy się z naszymi gospodarzami i chcemy zapłacić za korzystanie z podwórka. Stanowczo odmawiają przyjęcia zapłaty. Nie możemy odjechać nie dając im niczego w zamian za korzystanie z ich uprzejmości. Widzimy że są to bardzo ubodzy i ciężko pracujący ludzie. Żona kupuje w sklepie słodycze, które dajemy dzieciom. Ja daję nastoletniemu chłopcu składany scyzoryk, z którego jest bardzo zadowolony. Ruszamy w drogę. Jeszcze przed nami przejechanie tego koszmarnego odcinka do Nadwirnej i dalej kierunek Jaremcze. Przed wyjazdem z Bystricy zaczyna padać. Od Nadwirnej pogoda poprawia się i zaczyna wychodzić słońce. Do Jaremczy wjeżdżam przy pięknej pogodzie. Jaremcze jest głównym ośrodkiem wypoczynkowo-sportowym ukraińskich Karpat Wschodnich. W okresie przedwojennym (w granicach Polski) Jaremcze było jednym z najpopularniejszych i najlepiej zagospodarowanych kurortów zimowych (2 hotele, pensjonaty, wille), nie ustępując popularnym w tym okresie Zakopanemu i Krynicy. Przylgnęła wówczas do miasta nazwa Perły Karpat. Nad przepływającą rzeką Prut wznosi się trzydziestometrowej wysokości most. Miejscowość jest zatłoczona do niemożliwości ludźmi i samochodami. Próbuję znaleźć jakieś miejsce postoju i plątam się kamperem po różnych ulicach i uliczkach. Wszędzie jest tak samo ciasno. Wjeżdżam w uliczkę z której nie ma wyjazdu. Podczas zawracania zawadzam tylnym zderzakiem o wystający kamień i urywam prawy odblask. Mam dość Jaremczy. Byłem tam w ubiegłym roku i nie muszę być w tym. Jadę do ośrodka narciarskiego Bukowel. Na forum klubu „Kompas”, Lion z Odessy zachwalał camping w Bukowelu. W Internecie również znalazłem informację o tym campingu. Jedziemy dobrą drogą z Jaremczy w kierunku Jasini i za miejscowością Tatariw skręcamy w prawo na Bukowel. Droga jest dobrze oznaczona i dość dobrej jakości. Znowu zaczyna kropić deszcz. Oglądając krajobraz okolic Bukowela jestem przerażony zniszczeniami jakich dokonał w nim biznes. Po obu stronach pięknej doliny postawiono dziesiątki, a może setki hoteli i kilkunastopiętrowych hotelisk. Wszystko to wygląda okropnie. Totalna komercja i ohyda. Dojeżdżam do jednej z tych szkaradnych budowli i drogę zagradza mi szlaban z dodatkiem 2 strażników, którzy każą mi zjechać na pobliski parking. Wysiadam z samochodu i pytam gdzie jest ten camping. Patrzą na mnie jak na kosmitę i mówią, że tu żadnego campingu nie ma, a dalej nie pojadę, gdyż w ośrodkach za szlabanem wypoczywają dygnitarze z Kijowa. Zawracam i jadę w kierunku z którego przyjechałem. Po drodze po prawej stronie zauważam „dzikie” obozowisko składające się kilku namiotów i dodatkowej „infrastruktury” w postaci wiaty przykrytej plandeką. Zatrzymuję się i pytam Ukraińców, którzy tam obozują, czy mogę się tu zatrzymać. Mówią, że jak najbardziej, jeżeli miejsce mi odpowiada. Miejsce mi odpowiada, nie odpowiada mi natomiast wjazd na to miejsce. Zjazd z drogi jest utwardzony, natomiast przed wjazdem na porośniętą trawą łączką jest wielka kałuża i rozjeżdżona glina. Próbuję dwukrotnie tam wjechać bez rezultatu. Oblepione gliną koła nie chcą wepchnąć auta na łąkę. Próbuję wjechać bezpośrednio z drogi gdyż właściwie nie ma ona rowu tylko niewielkie zagłębienie. Zjeżdżam z drogi i po chwili kamper opiera się hakiem o ziemię.. Zapomniałem że kamper ma bardzo duży tylny zwis i powiesiłem auto na amen. Proszę o pomoc biwakujących Ukraińców, którzy próbują samochód zepchnąć, ale skutek jest żaden. Muszę podnieść tył samochodu, podłożyć coś pod koła i próbować wyjechać. Przebieram się w robocze ciuchy wyciągam podnośnik i zaczynam działać. Pogoda też nie próżnuje i zaczyna się burza. Leje jak z cebra, a ja pływam pod samochodem, mozolnie podnosząc go do góry. Samochód podnoszę na tyle, że hak już nie opiera się o ziemię. Podkładam pod koła kamienie i drewniane kołki. Jeden z Ukraińców podjeżdża od przodu swoim samochodem i liną holowniczą ciągnie kampera, podczas gdy pozostali pchają go z tyłu. Po chwili stoję już na łączce mokry jak pies i szczęśliwy jak nie wiem co. Szybko rozkładam markizę i przebieram się w suche rzeczy. Żona w tym czasie gotuje obiad. Po posiłku biorę butelkę irlandzkiej whiskey, którą otrzymałem od synowej podczas wiosennego wyjazdu do Północnej Irlandii, żeby podarować Ukraińcom za udzieloną mi pomoc. Przyjmują podarunek i zapraszają do wspólnego biesiadowania. Są to trzy małżeństwa z Kołomyi w wieku około 60 lat. Przy „rozmownej wodzie” dowiaduję się ,że jeżdżą w to miejsce od 9 lat i chodzą po okolicznych górach. W obozowisku panuje system patriarchalny. Panowie chodzą w góry, a panie zajmują się obozowiskiem. Przy miłej rozmowie czas płynie szybko i robi się bardzo późno. Żegnamy się z miłymi gospodarzami i do spania. Jutro wyjazd do Worochty.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/BukowelIJaremcze?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKySgYew0p_0YA&feat=directlink
27.07.2011 środa dzień czwarty
Po wczorajszych przygodach pospaliśmy nieco dłużej. Pogoda ustabilizowała się. Jest ciepło i świeci słońce. Klaruję kampera, odpalam i po chwili bez żadnych dodatkowych atrakcji wyjeżdżam na drogę. Jeszcze tylko krótkie pożegnanie z pozostającymi w obozowisku paniami (panowie rano wybrali się w góry) i jazda do Worochty. Jest to miejscowość uzdrowiskowa, na pograniczu Gorganów i Pokucia, na wys. 748 m. n. m. Na stałe zamieszkuje ją około 5 000 osób. Otoczona jest przez Karpacki Park Narodowy. Worochta znana jest przede wszystkim ze względu na Hucułów, bywa uważana za ich stolicę. Jest znanym centrum sportów zimowych i jednym z ważniejszych ośrodków turystycznych kraju. Atrakcję stanowią 2 huculskie cerkwie, w tym jedna z XVII wieku oraz kamienny wiadukt kolejowy na Prucie z XIX wieku. Zwiedzamy miejscowość i robimy zakupy. Późnym popołudniem wyruszamy do turbazy „Zaroślak” przed wejściem na Howerlę. Jedziemy w kierunku Wierchowiny drogą na Kosów i później odbijamy w prawo za drogowskazem „Na Gowerlu). We wsi przed szlabanem Karpackiego Parku Narodowego u miejscowego gospodarza tankuję czystą wodę i płacę 40 hrywien pani wpuszczającej samochody na teren parku narodowego. Droga którą jadę początkowo przyzwoita w miarę wznoszenia się staje się coraz gorsza. Trzeba lawirować pomiędzy wystającymi kamieniami i wielkimi wyrwami w nawierzchni. Jest coraz bardziej stromo. Jadę prawie cały czas na pierwszym biegu. Tuż przed końcem drogi kamperek zaczyna kołami grzebać w luźnych kamieniach znajdujących się na drodze i ledwie się toczy pod górę. Wreszcie oddycham z ulgą i wyjeżdżam na równy teren. Zatrzymuję się na zakolu drogi pod kotłownią schroniska „Zaroślak”. Dalej droga jest już tragiczna, chociaż Ukraińcy nią jeżdżą. Po wczorajszej przygodzie nie będę ryzykował. Po chwili przychodzi miejscowy cieć i każe zapłacić za parkowanie 10 hrywien za dobę. Daję dla świętego spokoju 20 hrywien nie dostając oczywiście żadnego pokwitowania. Jemy obiadek i przygotowujemy sprzęt na jutrzejsze wyjście na Howerlę. Pogoda jest niepewna. Pada drobna mżawka, a szczyty gór są we mgle. Zauważam, że w prawym tylnym kole jest mało powietrza. Dopompowuję koło, lecz po chwili powietrza znowu jest mniej. Dokładnie oglądam koło i zauważam wbity w oponę po sam łeb dość duży wkręt. Wymieniam koło, co nie jest takie proste. Geniusz który projektował dolne plastikowe osłony części mieszkalnej, zrobił je tak głębokie, że odkręcone koło nie chce się zsunąć z bębna hamulcowego opierając się o krawędź osłony. Próbuję różnych sposobów z negatywnym skutkiem. Wreszcie ciągnę z całej siły i zdejmuję koło. Przy okazji pęka, klejona przed wyjazdem plastikowa osłona. Nie wiedziałem dlaczego była pęknięta, ale teraz już wiem. Zakładam koło zapasowe, kąpiel i do spania.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Worochta?authuser=0&authkey=Gv1sRgCJLUmYOCqoHJYw&feat=directlink
28.07.2011 czwartek dzień piąty
Wychodzimy wcześnie rano. Nie pada, ale słońce jest schowane za chmurami. Z uwagi na niepewną pogodę postanawiamy na szczyt iść krótką stromą trasą. Przechodzimy obok turbazy „Zaroślak”, która sama w sobie jest dość szkaradną budowlą i udajemy się na szlak. Zaraz po wejściu do lasu, po lewej stronie widzimy dwa dość duże koczowiska ze sporą ilością namiotów. Grupy młodych ludzi palą ogniska i spożywają posiłek. W Polsce rzecz nie do pomyślenia. Jesteśmy przecież na terenie parku narodowego. Szlak pnie się stromo w górę wzdłuż doliny wypływającego z Howerli Prutu i jest dość dokładnie wydeptany pomiędzy wystającymi korzeniami drzew. Wychodzimy z lasu w obszar kosówki. Ścieżka staje się bardzo wąska i śliska z powodu spływającej z góry wody. Wychodzimy powyżej górnej granicy lasu, co wcale nie poprawia komfortu wędrówki. Na razie nikogo na szlaku nie ma, ale w dole widzimy grupę doganiających nas turystów. Ścieżka jest bardzo stroma z wystającymi wielkimi kamieniami, których nie można ominąć. Niekiedy różnica poziomów pomiędzy nimi wynosi około 70 cm i trzeba się dobrze sprężyć, żeby iść dalej w górę. Pogoda się poprawia. Jest ciepło i świeci słońce, ale szczyt Howerli chowa się we mgle. Dochodzimy do połowy góry i odpoczywamy przy pomniku trojga młodych ludzi, którzy zginęli w górach. Po odpoczynku wspinamy się dalej. Na granicy mgły żona odpuszcza dalszą wędrówkę, a ja po zostawieniu z nią ekwipunku, leciutki ruszam na górę. Szlak jest już pełen ludzi idących pojedynczo i w grupach. Idą starzy i młodzi a nawet dzieci. Oczywiście idą w trampkach, podrabianych adidasach, sandałach, klapkach i innym obuwiu przystosowanym do górskich wędrówek. Wiele osób niesie ze sobą ukraińskie flagi. Zwróciłem uwagę na troje młodych ludzi ( dwóch chłopaków i dziewczynę) ubranych jak na dyskotekę, których całym wyposażeniem górskim była duża butelka ukraińskiej wódki. Ja z surviwalowym plecakiem Visporta, trekkingowych butach górskich i z kijkami do nordig walking wyglądam jak kosmonauta. Na górze bardzo gęsta mgła i dość chłodno. Totalnie nic nie widać. Dochodzę do znajdującego się na szczycie monumentu i zaczynam schodzić w dół. Odpoczywam po dojściu do siedzącej na stoku żony. Dalej schodzimy razem tą samą trasą. W połowie szlak się rozwidla i wygląda na to że prawa odnoga kieruje się na połoninę Pożyżewską, ale jest nieoznaczony i boję się ryzykować zejścia w tę stronę ( później dowiedziałem się że ten szlak faktycznie prowadzi do tej połoniny). Im niżej schodzimy, tym ludzi jest więcej. Spotykamy kilka niewielkich grup Polaków wędrujących w górę. Dochodzimy do kamperka , który od wczorajszego wieczora stał samotnie, a teraz ma towarzystwo kilkunastu samochodów osobowych i 2 autobusów. Jest to jedyny kamper w tym miejscu i wiele osób patrzy na niego jak na UFO. Przebieramy się. Odpalam maszynę, włączam pierwszy bieg i w drogę. Samochód bardzo dobrze hamuje silnikiem i mimo stromizny nie muszę wcale używać hamulców. Wreszcie szlaban parku narodowego. Asfaltową drogą dojeżdżamy do trasy Worochta-Kosów , skręcamy w prawo i jedziemy do Wierchowiny. W Wierchowinie wjeżdżamy do położonego nad samym Czarnym Czeremoszem gospodarstwa agroturystycznego Pana Wasyla Spalskiego, u którego biwakowaliśmy w ubiegłym roku. Ustawiam samochód, wyciągamy mokre rzeczy, które nie zdążyły wyschnąć po przygodzie w Bukowelu i jemy zasłużony posiłek. Właściciela nie ma, ale jego ojciec w rozmowie telefonicznej wyraża zgodę na pobyt. Późnym wieczorem przyjeżdża Wasyl. Mówi że prowadził grupę turystów na Howerlę i zwrócił uwagę na stojący na parkingu kamper . Zastanawiał się do kogo należy. Umawiam się z nim, że jutro zawiezie mi do naprawy dziurawe koło. Teraz pełny luz, toaleta w prawdziwej łazience i zasłużony odpoczynek.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Howerla?authuser=0&authkey=Gv1sRgCPCdq7rX-PPNNA&feat=directlink
28.07.2011 piątek dzień szósty
Wciągam zepsute koło i jadę z Wasylem jego samochodem w kierunku Dzembroni do wulkanizatora. Po drodze pokazuje mi zgromadzone nad Czeremoszem stalowe rury o dużej średnicy przeznaczone dla hydroelektrowni budowanej w okolicy Dzembroni. Po naprawie, która kosztowała mnie 45 hrywien ( około 16 zł) wracamy do Wierchowiny. Teraz pełny relaks po trudach i przygodach dni poprzednich. Wychodzimy na miejscowy targ robimy zakupy i po powrocie dalej się relaksujemy . Pogoda niepewna. Jest pochmurno i okresami kropi mżawka. Od czasu do czasu pokazuje się słońce.
29.07.2011 sobota dzień siódmy
Pogoda trochę się ustabilizowała. Jest bardzo ciepło i słonecznie, chociaż na niebie pojawiają się białe cumulusy. Poszliśmy dzisiaj do prywatnego muzeum muzyki huculskiej Pana Romana Kumyka. Pan Roman jest muzykiem, kierownikiem huculskiej kapeli Czeremosz, która dobrze znana jest również w Polsce. Ponadto Roman Kumłyk jest założycielem i właścicielem prywatnego muzeum huculskiego. Obejrzeliśmy eksponaty, takie jak instrumenty muzyczne, stroje, przedmioty codziennego użytku, pochodzące nawet z XVIII w, portrety, stare fotografie. Wysłuchaliśmy historii niektórych eksponatów. Pan Roman daje występ grając na trembicie, cymbałach, dudach i innych instrumentach. Muzeum czynne jest, gdy gospodarz jest w domu. Wstęp 15 hrywien (około 5,50 zł) od osoby. Muzeum znajduje się w prywatnym (białym, jednopiętrowym) domu, za centrum miejscowości, idąc drogą na Kosów po lewej stronie, na wzgórzu. Najlepiej zapytać kogoś o drogę. Adres: ul. Iwana Franki 35, Werchowyna. Z uwagi na niepewną pogodę rezygnujemy z wejścia na Popa Iwana (2028m npm) i jutro idziemy na Pisany Kamień (1222m npm). Na wierchowińskim dworcu autobusowym sprawdzamy rozkład jazdy. Autobus, którym chcemy jechać na Przełęcz Bukowiec (835m npm) skąd zaczyna się szlak, odjeżdża o godz. 8.10. Wracamy do gospodarstwa, przygotowujemy wyposażenie na wędrówkę i dalej zażywamy sjesty.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Wierchowyna?authuser=0&authkey=Gv1sRgCLuC8Z_uyZinMw&feat=directlink
30.07.2011 niedziela dzień ósmy
Pobudka, śniadanie, zabieramy plecaki, idziemy na dworzec autobusowy i kupujemy dwa bilety do Bukowca (razem 7 hrywien-2,5 zł). Podróżowanie ukraińskimi autobusami w Karpatach jest przygodą samą w sobie. Autobus relacji Burkut-Kosiv, który przyjeżdża na dworzec, jest napakowany ludźmi podróżującymi z „sumkami” (teczka, walizka) na targ w Kosowie, przy czym „sumka” w wydaniu huculskim to zarówno reklamówka, duża waliza jak i wielki worek. Wsiadamy do autobusu znajdując cudem w jego tyle dwa wolne miejsca i czekamy na odjazd. Czas w Karpatach płynie wolniej niż gdzie indziej. Jest już 20 minut po planowanym odjeździe, autobus stoi, ale nikt się nie denerwuje. Wreszcie ruszamy. Autobusy tu jeżdżące nie mają odpowiedników w żadnym europejskim kraju. Ich stan techniczny i wygląd są jedyne w swoim rodzaju. W Polsce taki pojazd nie wyjechałby za bramę bazy transportowej. Tutaj jednak wozi ludzi. W autobusie spotykamy polskie małżeństwo z Poznania, które z Worochty jedzie na targ huculski w Kosowie. Są pierwszy raz w Karpatach Ukraińskich i po raz pierwszy jadą ukraińskim transportem publicznym. Do Kriworiwni autobus jedzie wzdłuż Czarnego Czeremoszu. Droga na tym odcinku nie pokonuje żadnych wniesień. Rozmawiamy o ich podróży statkiem po Dniestrze. Sajgon zaczyna się dopiero gdy autobus zaczyna wspinać się na przełęcz Bukowiec. Silnik rzęzi na pierwszym biegu. Autobus wspina się do góry po okropnie dziurawej drodze. Polka z którą rozmawiam przestaje opowiadać o wycieczce i pyta czy tu są wypadki autobusowe, a potem zaczyna cicho przeklinać i mówić, że ten autobus nie wyjedzie na górę. Jednak wyjeżdża i zatrzymuje się przy cerkwi. Żegnamy się i wysiadamy, a oni jadą dalej. Idziemy na szlak, który zaczyna się zaraz za przystankiem. Szlak ten oznaczony jest jako ścieżka rowerowa (piktogram kolarza koloru czerwonego). Nie wiem jednak czy na niektórych odcinkach dałaby radę przejechać Maja Włoszczowska. Pogoda zmienia się. Od Maksymca idą ciężkie chmury i grzmi. W dolinie Czeremoszu świeci piękne słońce. Dochodzimy do szczytu. Robimy pamiątkowe fotki i wracamy. Gdy jesteśmy na grani pogoda załamuje się. Momentalnie robi się bardzo zimno. Zaczyna padać deszcz. Wkładamy kurtki i zakładamy pokrowce na plecaki. Wtedy rozpętuje się nawałnica. Deszcz i padający razem z nim grad stają się jednolitą ścianą wody. Wciągu paru minut mamy pełne buty wody która ścieka do nich po łydkach. Próbujemy dotrzeć do oddalonego o około 500m lasu, aby zejść z otwartej przestrzeni, co nam się w końcu udaje. Po 15 minutach ulewa ustaje i wychodzi piękne słońce. Gdyby nie to że wyglądamy jak zmokłe kury nikt by nie uwierzył, że przed chwilą lało. Przebieramy się szybko w suche rzeczy, które mamy w plecakach. Wylewamy wodę z butów i już spokojnie schodzimy do Bukowca, skąd zaraz mamy autobus do Wierchowiny. W Wierchowinie piękne słońce chociaż też padało. Zmieniamy obuwie, suszymy zmoknięte rzeczy i jemy zasłużony obiadek. Na dzisiaj atrakcji wystarczy. Jutro wyjazd do Kołomyi i Kut.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/PisanyKamien?authuser=0&authkey=Gv1sRgCLro6YP_o9iuaQ&feat=directlink
31.07.2011 poniedziałek dzień dziewiąty
Dzionek wstał słoneczny. Toaleta, śniadanie i sklarowanie kampera. Płacę za pobyt w gospodarstwie agroturystycznym 90 hrywien (32,40 zł) za 3 noclegi i żegnam się z Wasylem. Pyta którędy mam zamiar jechać do Kołomyi-przez Kosów czy przez Ujście Putyły wzdłuż doliny Czarnego Czeremoszu. On odradza jazdę przez Ujście Putyły, gdyż po powodzi w 2008 roku droga została naprawiona prowizorycznie i tak już zostało. On jechał tamtędy kilka miesięcy temu, samochodem terenowym z napędem na obie osie i miał trudności z przejechaniem. Jeżeli Ukrainiec ostrzega przed jazdą tą drogą, zdecydowanie należy mu uwierzyć. Jadę do Kosowa i tam skręcam w prawo do Kut. Kuty w czasach II Rzeczypospolitej były miastem granicznym na granicy z Rumunią, którą wyznaczała rzeka Czeremosz. Znane głównie z dwóch epizodów kampanii wrześniowej. Tamtejszym mostem przedostały się do Rumunii w dniu 17 września 1939 r. polskie władze, obecne z nimi duchowieństwo oraz wojskowi. 20 września tegoż roku w obronie mostu zginął znany pisarz Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Miasteczko senne i zaniedbane. Robię kilka zdjęć i jadę dalej do Kołomyi miasta nad Prutem, stolicy Pokucia, w okresie międzywojennym drugiego największego miasta województwa stanisławowskiego. W Kołomyi znajduje się muzeum etnograficzne oraz znane muzeum pisanek. Dojeżdżam do Kołomyi i parkuję kampera na ul. Teatralnej skąd już parę kroków do muzeum pisanek. Zwiedzamy muzeum i udajemy się w dalszą drogę do Czerniowiec. Przed Czerniowcami zatrzymujemy się na nocleg miejscowości Mamaiwczi (11km przed miastem) w pobliżu wielkiej cerkwi i szkoły. Wzbudzamy niejakie zainteresowanie. Gdy żona gotuje obiad, obok kampera zatrzymuje się jadący samochodem młody Ukrainiec i zaprasza na wódkę. Grzecznie odmawiam i mówiąc, że jutro muszę kontynuować podróż więc muszę być trzeźwy. Informuje mnie, że to najmniejszy problem bo w razie kontroli trzeba dać 100 hrywien i jedzie się dalej. Nie daję się skusić i zawiedziony fundator odjeżdża. Idziemy spać. Około godziny 23,00 ktoś dobija się do kampera. Wyskakuję z pościeli, otwieram drzwi i widzę trzech młodzieńców w wieku około 19-20lat, którzy grzecznie pytają czy coś nam się nie stało, bo gdyby tak było, to oni mogą pomóc. Informuję ich, że nie potrzebujemy pomocy. Przepraszają i odchodzą. Do rana śpimy spokojnie.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/KutyIKoOmyja?authuser=0&authkey=Gv1sRgCOSwsfuA4qDDkAE&feat=directlink
01.08.2011 wtorek dzień dziesiąty
Rankiem po śniadaniu jedziemy do Czerniowiec. Przed wjazdem do miasta zaczyna padać deszcz. Przejeżdżam ul. Główną przez Plac centralny, parkuję na jednej z bocznych uliczek i idziemy zwiedzać miasto. Miasto jest naprawdę piękne, jednak całą przyjemność zwiedzania psuje deszcz, który zaczyna padać coraz mocniej. Chodzimy po mieście i mokniemy. Wreszcie mamy tego dość i wracamy do kamperka. Wyjeżdżam z miasta i kieruję się do Iwano-Frankowska (Stanisławowa). Przez całą drogę leje. W Stanisławowie jestem około 16.00. Leje jak z cebra. Odpuszczam Stanisławów i jadę do Lwowa. Może po drodze pogoda się poprawi. Przed Lwowem deszcz przestaje padać. Zatrzymujemy się na leśnym parkingu i jemy obiad. Po obiedzie jedziemy dalej. Drogi w tej części Ukrainy są zdecydowanie lepsze. Jedzie się w miarę normalnie. Niespodzianek w postaci wielkich wyrw i dziur w jezdni nie spotyka się, co nie znaczy że nie ma mniejszych dziur na które należy uważać. Do Lwowa dojeżdżam drogą wiodącą do Użgorodu. Po prawej stronie widać szkielet budowanego na EURO stadionu piłkarskiego. Kieruję się do centrum miasta. Znajduję parking strzeżony niedaleko ulicy Kopernika, płacę 15 hrywien (5,40 zł) za dobowy postój, jemy kolację i idziemy spać. Jutro zwiedzanie Lwowa.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Czerniowce?authuser=0&authkey=Gv1sRgCP-0z_2bptX1pgE&feat=directlink
02.08.2011 środa dzień jedenasty
Rano wychodzimy na zwiedzanie miasta. Dzień jest słoneczny lecz bardzo parny. Na parking wracamy późnym popołudniem. Niebo jest bardzo zachmurzone i pada mżawka. Wyjeżdżamy ze Lwowa kierując się ma przejście graniczne w Rawie Ruskiej. Przy wyjeździe z miasta łapie nas ulewa, która o ile jest to w ogóle możliwe, cały czas się nasila. Z nieba leją się hektolitry wody. Droga w kierunku granicy jest remontowana. Prawie do samej Żółkwi ma już położoną nową, równą asfaltową nawierzchnię. Od Żółkwi droga jest sfrezowana, co wskazuje że również tam będzie nowy asfalt. Na razie trzeba jednak bardzo uważać, gdyż nie widać wyrw zalanych przez wodę. Deszcz leje straszliwie. Uspokaja się nieco przed granicą, przechodząc od ulewy do lekkiej mżawki. Na granicy kilkukilometrowa kolejka samochodów osobowych, którą omijam z prawej strony i jadę za poprzedzającą mnie litewską ciężarówką. Dojeżdżam do pogranicznika, który macha ręką, abym jechał dalej. Zatrzymuję się na pasie odpraw i idę z paszportami do budki urzędującego tam pogranicznika. Oczywiście jest problem, bo ten który machnął abym jechał nie wypisał karteczki, z którą należało pójść do budki. Pan w budce z ociąganiem wypisuje karteczkę i wręcza mi ją. Staję w kolejce do odprawy celnej i paszportowej. Trochę to trwa, ale idzie dość sprawnie. Przejeżdżam na stronę polską. Ukrainiec kieruje mnie na „zielony pas” (nic do oclenia). Przychodzi polski celnik i pogranicznik, którzy po krótkiej odprawie dają pieczątki w paszportach i po 2 godzinach wjeżdżamy do Polski. Jadę na camping do Suśca aby odpocząć przed dalszą drogą. Tuż po przekroczeniu granicy zaczyna padać, a w Tomaszowie Lubelskim leje okropnie. Jednak dalej w kierunku Suśca deszcz ustaje . Na camping wjeżdżamy około godz. 20.00. Teraz kolacja, toaleta i odpoczynek po podróży.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Lwow?authuser=0&authkey=Gv1sRgCLWfx6Xljoea8AE&feat=directlink
03.08.2011 czwartek dzień dwunasty
W południe wyjazd z campingu w Suścu-kierunek Myszków. Dojeżdżamy do domu bez większych przygód po przejechaniu 1888km.
Zdjęcia- https://picasaweb.google.com/110608175532079207175/Susiec?authuser=0&authkey=Gv1sRgCNf18Lq-_NfjsAE&feat=directlink
Wspaniała podróż i świetna relacja.
Przeczytałem całość
bardzo fajna relacja,pozdrawiam
Ciąg dalszy na nowym forum .
www.kompasklub.pl
ZAPRASZAMY !