Podwydział Przestrzegania Prawa Czarodziejów
onlyifyouwant
Kilka pokoi wynajętych w starym przemysłowym budynku z trzema celami,które zabezpieczone są wszystkimi możliwymi zaklęciami mającymi na celu uniemożliwienie ucieczki. Jest tutaj też pokój przesłuchań. Niezbyt przyjemne i przytulne otoczenie.Lula chwyciła Charlesa za rękę i teleportowała ich do starego budynku w dzielnicy przemysłowej, a konkretniej do hallu. Charles nadal był dość zdezorientowany więc zaczekała chwilę.
- Proszę mi wybaczyć niedelikatność, ale chodzi o czas. Tłumaczenie tego zajęłoby mi dwa razy więcej czasu, poza tym został pan zatrzymany w celu wyjaśnienia tylko i wyłącznie. - Powiedziała wskazując mu drzwi, przez które oboje przeszli. Kiedy Charles przekroczył próg framuga zaświeciła się na zielono.
- Zdjęto właśnie z pana wszystkie możliwe czary, które miał pan na sobie. - Wyjaśniła mu wchodzą za nim do niedużego pomieszczenia. Na środku stało biurko i dwa krzesła. Sala przesłuchań była ciasna i mało przytulna.
- Niech pan usiądzie. Porozmawiamy. - Powiedziała wskazując mu krzesło.
Charles nie miał pojęcia, co się właściwie dzieje, jednak posłusznie zasiadł na krześle na przeciwko Luli. Ta sala miała w sobie coś takiego, co powodowało, że człowiek miał ochotę skulić się i zamknąć w sobie. Tłamsiła wszystko, co się kryło wewnątrz Charlesa. Rozejrzał się niepewnie, żeby w końcu zmierzyć Lulę czujnym spojrzeniem. Patrzył gdzieś na środek jej nosa, tak, żeby odnosiła wrażenie, że zagląda jej prosto w oczy. Ten trik zawsze bardzo mu się przydawał.
- No więc rozmawiajmy. Nie mam pojęcia, co się tu dzieje - powiedział Charles, starając się opanować emocje.
Lula też nie znosiła wszystkich tych ponurych sal przesłuchań. To i tak nie były już czasy dementorów, ale wydawało się, że ci gdzieś się czają. Gdzieś pomiędzy tymi murami można było wyczuć ich mrożący oddech.
Usiadła za biurkiem i westchnęła ciężko.
- Mam chyba coś co należy do pana. - Powiedziała kładąc na blacie biurka jego zegarek. Technicy przeprowadzili badania, zegarek był zsynchronizowany magią właśnie z Charlesem Campbellem. To miało być zabezpieczenie przed kradzieżą, ale w tym wypadku ten czar pogrążył posiadacza. - Proszę dobrze się zastanowić i powiedzieć mi co robił pan późnym wieczorem we wtorek 13 września?
Ja pierdolę - pomyślał Charles, wpatrując się w leżący przed nim zegarek. Wiedział, że jednak ot tak po prostu go nie zgubił. Dlaczego u cholery akurat ta aurorka musiała go znaleźć? Z drugiej strony, wiedział przynajmniej, że nie chodzi o Emmę. Co wcale nie poprawiło mu zresztą nastroju. Udał, że się zastanawia i wciąż patrząc w twarz Luli, zabrał głos.
- Spacerowałem po ulicy. Lubię nocne spacery - powiedział przekonująco. - Użyłem na ulicy magii. Nie widziałem, że obserwuje mnie jakiś człowiek. - Wzruszył ramionami. - Kiedy okazało się, że to mugol, po prostu nie miałem wyjścia. - Wiedział, że sprawdzą jego różdżkę i zobaczą, jakie czary ostatnio nią wykonywał. To by się nawet zgadzało z jego słowami; mugol zobaczył Avis, stąd konieczne było Obliviate. - Wtedy najwyraźniej zgubiłem mój zegarek.
- Wie pan, że używanie na mugolach magii jest nielegalne? - Zapytała ostro. - A już na pewno nie można wymazywać im pamięci, robiąc to nieumiejętnie. Ten człowiek stracił pamięć krótkotrwałą, nie wiedział nawet co robi w Cherietown. - Powiedziała przyglądając mu się uważnie. Miała wrażenie, że to co mówił nie do końca było prawdą. - I powie mi pan też, że akurat tym człowiekiem przypadkowo był ktoś kto ma powiązania ze światem przestępczym? A nie zrobił pan tego może dlatego, że pan White wiedział o czymś o czym wiedzieć nie powinien?
Powiązania ze światem przestępczym? W co on się do cholery znów wplątał?
- Nie miałem o tym pojęcia, nie znam tego faceta. Ostatnie lata spędziłem we Włoszech i na liście moich znajomych nie figurowało nazwisko White, jeśli pani chce, proszę to sprawdzić, a przekona się pani, że mówię prawdę. - Charles rzucił jej uważne spojrzenie. Nie wiedział, czy łyknęła to, co powiedział, chociaż jego ostatnie słowa były w stu procentach prawdziwe. Westchnął. - Jeśli chodzi o rzucanie czarów na mugoli - ma pani absolutną rację, jestem świadom tego, że złamałem prawo. Żałuję tego.
- Za to dostanie pan ostrzeżenie od Ministerstwa. Ale nie wpływa na pana korzyść fakt, że jest pan również podejrzany w sprawie morderstwa Emily van Kamp. To czysty zbieg okoliczności, że w ciągu kilku dni w miasteczku popełniane są dwa przestępstwa i w obu bierze pan udział? - Skrzywiła się lekko. To nie była jej teoria. Uważała, że Charles Campbell nie miał możliwości zabicia Emily.
- Wie pan, że mogę uzyskać pozwolenie na przesłuchanie pod veritaserum? - Zapytała powstrzymując na chwilę pióro samopiszące. To nie było do końca legalne. Tego nie chciała wpisywać w oficjalne zeznania.
Zastanowił się nad tym. Nie zamierzał jednak narażać Camille - byłą zbyt dobrą osobą i wolał wziąć całą winę na siebie. Zresztą, nie był pewien, czy aurorka czasem nie blefuje - takie zagrania widywał już wielokrotnie - i nie miał tu na myśli wcale mugolskich seriali.
- Tak, jestem tego świadomy. Nie mam nic do ukrycia - stwierdził bezczelnie. - Odnosząc się do pani stwierdzenia: nie rozumiem w jaki sposób według pani jestem zamieszany w morderstwo Emmy. - Uważał jej insynuacje za szczyt wszystkiego. I wtedy właśnie zrozumiał, że może ją ośmieszyć. - Poza tym, nie chcę być niedelikatny, ale złamała pani prawo, nie informując mnie o moich, hm, prawach. - Kiedy wypowiadał te słowa, poczuł ulgę mimo że na twarzy aurorki malowało się zaskoczenie. - A teraz skorzystam z jednego z nich. Żądam adwokata.
- Dobrze, skoro żąda pan adwokata będziemy rozmawiać inaczej. Chciałam tylko zwrócić pana uwagę na to, że nie jest pan przesłuchiwany w roli oskarżonego, a jedynie w celu wyjaśnienia nadużycia magii. Co jest czynem karalnym, ale wymiar kary zależy albo od aurora i kończy się na pouczeniu, albo zostaje kierowany wniosek do Wydziału Przestrzegania Prawa Czarodziejów i wtedy zostanie pan przesłuchany przed komisją w Londynie, a na mój wniosek może pan zostać do tego czasu w areszcie. - Wydawało jej się, że rozmowa zmierzała w złym kierunku. Nie powinni skupiać się na groźbach i konsekwencjach, powinni to wyjaśnić.
- A jeśli chodzi o sprawę zabójstwa pani Emily van Kamp, każdy kto był na tym przyjęciu jest podejrzany. Choćby znalazł się tam przypadkiem. - Wyjaśniła mu z pełnym spokojem. - Jeśli tak bardzo nie chce pan współpracować, ja składam wniosek o przeprowadzenia przesłuchania w obecności Szefa Bura Aurorów pod veritaserum. A na razie zostanie pan tutaj. Jest pan zatrzymany, a pana prawa zostaną przedstawione w odpowiednim czasie.
Veritaserum? No cóż, starał się jak mógł, ale skoro tak ma być, to znaczy, że nie mógł zrobić nic więcej.
- Dobrze - powiedział, czując ogromną potrzebę zapalenia papierosa. Ta aurorka grała z nim w jakieś gierki, ale nie zamierzał się jej przymilać. Na temat morderstwa Emmy nie wiedział przecież nic i właściwie przez chwilę czuł pokusę wygarnięcia jej, jak wielkie braki mają w tym całym Ministerstwie, skoro przez tydzień ustalili dokładnie gówno. Ponoć byli takimi doświadczonymi czarodziejami, więc o co chodzi? Coś takiego sprawiło im tak ogromny problem?
Charles nie powinien zgrywać ważniaka i współpracować, zamiast zasłaniać się adwokatem. To rzucało na niego wiele podejrzeń i Lula miała co raz więcej wątpliwości co do niesłuszności jego zatrzymania.
- W takim razie proszę przejść do celi. - Powiedziała wstając i wyciągając różdżkę. Żarty i uprzejmość się skończyły, a Charles powinien wiedzieć, że nie ma nic gorszego do kobiety która na coś się uprze. Mężczyzna również wstał z krzesła. Przeszli do małego pomieszczenia, w którym stało łóżko, mały stolik nocy, toaleta i umywalka.
- Proszę się rozgościć. Za drzwiami będzie strażnik, jeśli będzie tan czegoś potrzebował proszę zwracać się do niego. Dobranoc. - Powiedziała chwytając za klamkę. - A i radzę nie próbować otwierać okna, jest zabezpieczone czarami tak, że poparzy pan sobie ręce.
Charles spędził całą noc na gapieniu się w sufit. Łóżko, a raczej jeśli mielibyśmy nazywać rzeczy po imieniu, niewielka kozetka była potwornie niewygodna. W celi było duszno, więc Charles kilkakrotnie wstawał po to, żeby obmyć twarz zimną wodą. Próbował obmyślić strategię, chociaż wiedział, że to na nic - jeżeli dojdzie do podania mu veritaserum i tak wyzna jej wszystko, jak na spowiedzi. To było idiotyczne - dlaczego poczuł nagłą potrzebę ratowania innych ludzi? Czy naprawdę musiał sprowadzać na siebie wszelakie nieszczęścia? Jasne, pewnie w grę wchodziło odkupienie za dawne winy, ale jak widać, to nie było takie proste. Chęć zapalenia papierosa była tak silna, że dłonie zaczęły mu się trząść. Chciał, żebyta aurorka wreszcie tu przyszła i zakończyła sprawę. Jednak nawet mieszkanie w klitce było przyjemniejsze od tego, co tu zastał.
Ta kobieta, która znalazła go nieprzytomnego na ulicy, znalazła go później w jego pokoju w hotelu i kazała przyjść... gdzieś tam. Chciała wyjaśnić sprawę jego pobytu w tym mieście. Kim ona, do diabła, jest? W pierwszej chwili miał ochotę powiedzieć jej, żeby się pierdoliła i dała mu spokój. Ale sam chciałby wiedzieć, skąd się tu wziął, po co i dlaczego nic nie pamięta. Wyszedł po piwo i obudził się, leżąc na chodniku w jakimś obcy mieście. Przyszedł więc pod ten obskurny budynek, to nic, że nie mógł trafić, bo nie dała mu żadnych wskazówek, jak dotrzeć pod ten adres, i czekał na tę cholerną babę.
Ta cholerna baba dobrze wiedziała, że Damien sam nie trafi do siedziby Wydziału. Po pierwsze budynek objęty był czarami, przez które mugole nie zwracali na niego uwagi, poza tym znajdował się w dzielnicy przemysłowej, wśród setek takich samych budynków. Kiedy szła w jego kierunku mając na sobie swoje służbowe ubranie, kaptur założyła na głowę, by zacinający deszcz nie moczył jej włosów. Damien stał na rogu ulicy i rozglądał się, wyraźnie poirytowany. Podeszła do niego stając tuż za nim.
- Przyszedł pan. - Oznajmiła. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią, jego brązowe tęczówki prawie zlewały się z źrenicami w popołudniowym świetle. Pierwszy raz Lulę uderzyło wrażenie, że ten facet jest dziwny... dziwny, ale pociągający. Nidy dotąd nie patrzyła w ten sposób na mężczyzn. Zamrugała szybko i odwróciła wzrok patrząc teraz na jego usta. - Właściwie nie przedstawiłam się jeszcze panu. Lula Stuart, można powiedzieć, że jestem kimś w rodzaju funkcjonariusza policji. - Wyciągnęła do niego dłoń.
Kurwa, to była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowie White'a, kiedy usłyszał, że ta kobieta jest kimś w rodzaju funkcjonariusza policji. Ale kogo on się spodziewał? Że jakaś zupełnie przypadkowa osoba, sekretarka na przykład, będzie chciała rozwikłać sprawę jego tajemniczego pobytu? Śmieszne. Ale skoro ma coś wspólnego z policją, to wypadałoby zachować się kulturalnie, albo coś w tym stylu. Okropieństwo.
Wyciągnął dłonie z kieszeni płaszcza i uścisnął jej dłoń.
- Damien White - przedstawić się, starając się, żeby w jego głosie nie było słychać irytacji. - Tutaj będziemy rozmawiać czy wejdziemy do środka?
Zmierzyła go uważnym wzrokiem i skinęła głową.
- Proszę za mną. - Poleciła mu i przeszli na drugą stronę ulicy. Po kilku minutach marszu stanęli przed ciężkimi, metalowymi drzwiami. Lula wyszeptała coś, a drzwi pod pływem jej dłoni otworzyły się jakby ważyły kilka deko. - Odsunęła się wpuściła Damiena przodem. Po chwili znaleźli się w pomieszczeniu przesłuchań. Mężczyzna szedł przodem więc Lula wyciągnęła różdżkę zza rękawa i ogłuszyła go zaklęciem. Posadziła bruneta na krześle i przyłożyła różdżkę do jego głowy. Czar odwrócenia Oblivate nie był łatwy. Po kilku minutach dziewczyna opuściła różdżkę, pobladła ze zmęczenia. Był chyba jeszcze bardziej wyczerpujący niż modyfikacja pamięci. Czuła jednak, że coś nie do końca było tak. Jakby poprzednie zaklęcie było źle rzucone. Usiadła za biurkiem i znów skinęła różdżką i patrzyła jak mężczyzna powoli wybudza się.
- W porządku, panie White? Chyba stracił pan przytomność. - Powiedziała zaniepokojonym głosem. - Chciałam porozmawiać z panem na temat wydarzeń z trzynastego września. Pamięta pan co wtedy się stało?
Czy pamięta, co się wtedy stało? Pamięta wszystko, oprócz tego, jak to się stało, że nic nie pamiętał. Ta mała, podstępna żmija musiała coś zrobić.
Przyjrzał się uważnie kobiecie, która siedziała naprzeciwko niego. Znów był nieprzytomny, tak? W dodatku dokuczał mu ból głowy, całkiem podobny do tego, który mu towarzyszył tamtego wieczoru na ulicy. To nie mógł być przypadek. White nie wierzy w takie przypadki. Ale to by znaczyło...
- Zdaje się, że miałem się z kimś spotkać. Ale nie mam pojęcia, jak to się stało, że straciłem pamięć. - Prawda, nie wiedział. Ale ta kobieta może mu to powiedzieć. Rzucił jej przeciągłe spojrzenie, a później pochylił się w jej kierunku nad stołem. - Ma pani jakąś teorię? Może mi pani wszystko powiedzieć.
- Pozwoli pan, że to ja będę zadawać pytania, a później porozmawiamy o ewentualnych przypuszczeniach.- Uśmiechnęła się nawet do niego delikatnie, ale ze znaczną rezerwą. - czy zginęło coś panu tego wieczoru? Pamięta pan może czy miał się spotkać z mężczyzną czy kobietą? Tylko w tym celu przybył pan do miasta? - Zapytała notując coś na pergaminie. Brak czarów nie ułatwiał życia.
- Próbujemy ustalić kto mógł pana napaść, czy to był zwykły napad rabunkowy czy może zaatakowała pana osoba, z którą miał się pan spotkać. - Wyjaśniła mu krótko.
No co za cholerna baba. On tylko chciał wiedzieć, co mu zrobiono. I tak to z niego wyciągnie. Chociaż w zasadzie to nie ma znaczenia. I tak wie, kto za tym wszystkim stoi.
- Nic mi nie zginęło - oznajmił. - Miałem się spotkać ze starą znajomą. Zwykłe spotkanie po latach.
Znów rozsiadł się wygodnie na krześle, ale nie spuszczał oczu z tej Stuart. W jego myślach rodził się plan.
- Co dziwne, był w tym miejscu widziany mężczyzna. Wysoki, umięśniony szatyn. Mówi to coś panu? - Spojrzała na niego uważnie. Cholerne pisanie w trakcie nie pozwalało widzieć jej każdej reakcji przesłuchiwanego na zadawane pytania.
- Nie wie pan dlaczego został pan zaatakowany? - Zapytała w końcu. - Może miał pan jakichś wrogów, może naraził się pan komuś w miasteczku?
Mężczyzna widocznie nad czymś intensywnie myślał, może usiłował sobie przypomnieć. Widać było, że wydarzeń tego wieczora nie pamięta, tylko zaledwie plany. Kolejna cholerna sprawa bez rozwiązania.
-Mam jeszcze jedno pytanie. Słyszał pan może o ostatnich wydarzeniach, które miały miejsce w Cherietown? Mam na myśli morderstwo młodej kobiety.
Męczyło go to całe... przesłuchanie. Nie chciało mu się tu siedzieć. A Lula, nawet gdyby miała somopiszące pióro nie wyczytałaby nic z reakcji Damiena.
- Nic nie słyszałem o morderstwie. - To było kłamstwo. Ale świetnie kłamał. Poza tym, logicznie rzecz biorąc, nie miał prawa się dowiedzieć. Prasa nic na ten temat nie pisała. Przynajmniej nie zwykła prasa. - Nie mam pojęcia, dlaczego zostałem zaatakowany. Podejrzewam, ze mógł to być jakiś wypadek. Nie znam tu nikogo, prócz mojej znajomej. Nie widziałem też żadnego mężczyzny w tamtego wieczoru.
Lula zamyśliła się chwilę. Było w tym mężczyźnie coś niepokojącego. Wydawało się, że mówi prawdę, ale nie była pewna. Może to przez jego twarz, która nie oddawała prawie żadnych emocji, jedynie znudzenie.
- Nie zauważył pan też nic podejrzanego będąc już w Cherietown? Kiedy właściwie pan przyjechał? - Zapytała jeszcze. - To już koniec moich pytań. Tylko chciałabym wiedzieć czy na pewno nic panu nie jest? Był pan u lekarza? Nie ma żadnych konsekwencji tego napadu?
- Przyjechałem tu jakieś dwa tygodnie temu... Chciałem się trochę rozejrzeć, pozwiedzać. Słyszałem, że w tym mieście tkwi jakaś magia. - Rzucił tej prawie policjantce wymowne spojrzenie. - Ale nie, niczego podejrzanego nie zauważyłem. I nic oprócz tej pamięci nic mi nie było.
Popatrzył sobie na Stuart chwilę. Tak, zdecydowanie może mu się przydać. Musi ją tylko do siebie przekonać. Teraz okoliczności temu nie sprzyjały, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by stworzyć nowe okoliczności.
- Skoro to koniec pytań, może mi pani powiedzieć, co się mogło stać? To chyba nic dziwnego, że chciałbym znać prawdę.
Lula skończyła pisać i spojrzała na niego opierając łokcie o blat biurka. Jego komentarz na temat magii ją zaintrygował. Czyżby jednak wiedział o jej istnieniu?
- Panie White, prawdę powiedziawszy nie jestem pewna i chyba jedynie pan będzie umiał mi odpowiedzieć na to pytanie kiedy odzyska pan pamięć. To tylko spekulacje. Podejrzewamy, że zaatakował pan mężczyzna, bo męski zegarek znaleźliśmy na miejscu popełnienia przestępstwa. Dość drogi, męski zegarek i fakt, że nic panu nie zginęło mówi o tym, że nie był to napad rabunkowy. - Zamilkła na chwilę by spojrzeć na kartki papieru przed sobą. - Chciałam wykluczyć powiązanie tego wydarzenia z tym morderstwem, o którym panu mówiłam. To w końcu dwa takie wydarzenia w małym miasteczku w ciągu tygodnia. Jednak zakładam, że musiał być pan po prostu świadkiem czegoś, czego pan nie pamięta. Może sprawca potrzebował tylko czasu na ucieczkę. A może wypłoszył go pan tylko? Tego panu nie powiem. Innych śladów na miejscu nie znaleźliśmy. - Powiedziała spokojnie. - Będziemy nadal szukać sprawcy, ale to czyn o niskiej szkodliwości społecznej. Sam pan rozumie. - Powiedziała krzyżując ręce na piersi.
- Ma pan do mnie jeszcze jakieś pytania?
No wie, oczywiście, że wie o magii. Po to tu przyjechał, nie? I co go obchodzi jakiś zegarek? Nie było tam żadnego faceta, a przynajmniej nie w tym czasie, kiedy on sobie ucinał przyjemną pogawędkę z Camille.
Uśmiechnął się uspokajająco. O tak, jak chciał, potrafił być przyjazny. Nie, zaraz, potrafił takiego udawać. A pani od tego całego, pożal się Boże, przesłuchania, chyba uważała go za osobę niegodną zaufania.
- Nie powiedziała mi pani jak to się mogło stać, że straciłem pamięć. I że teraz ją odzyskałem. - Przewiercał Lulę spojrzeniem, a jego oczy złagodniały. - Jestem skłonny uwierzyć w więcej rzeczy, niż zwykły człowiek. Trzeba mieć otwarty umysł.
Podkreślił słowo "zwykły". Stuart już nie miała wątpliwości, co?
Podejrzewała, że Damien White nie oberwał Oblivate jako pierwszy lepszy mugol. Wyciągnęła różdżkę z rękawa i zwinęła za jej pomocą pergamin w ciasna rolkę. Długopis też zniknął. Obserwowała reakcję mężczyzny. Uśmiechał się jedynie z satysfakcją.
- Panie White, oberwał pan zaklęciem, które ma na celu zmodyfikować komuś pamięć. Ja przywróciłam ją panu na tyle ile mogłam. Nie udało się odzyskać całości, gdyż zaklęcie jakie zostało na pana rzucone nie było do końca poprawne. Takie wyjaśnienie pana zadowala? Tylko dlaczego ktoś atakuje mugola i wymazuje mu pamięć? Może pan odpowie mi na to pytanie? - Powiedziała unosząc jedną brew w pytającym geście. W końcu oparła się o swoje krzesło. Nadal była wyczerpana po rzuceniu tego zaklęcia odczyniającego.
A to suka. Tak chciała pogrywać? Chciała mu... zmodyfikować pamięć? Tak tego nie zostawi. Zacisnął dłonie w pięści. Tego Lula widzieć nie mogła, ale i tak po chwili odpuścił.
- Nie mam pojęcia - rzucił przekonująco. - Ta kobieta... To długa historia. W każdym razie nie rozstaliśmy się w pokoju. Miałem nadzieję chociaż ją przeprosić, ale najwyraźniej nie chciała, żebym zniknął z jej życia.
Idealnie wychodziły mu kłamstwa. Przyjrzał się Stuart uważnie. Pora na budowanie dobrego wizerunku.
- Dobrze się pani czuje? - zapytał z pewną troską w głosie. W rzeczywistości niewiele go to obchodziło.
- Cały czas mówi pan "ta kobieta". Jak tak naprawdę nazywa się pana znajoma? - Zainteresowała się Lula. Czas zeznań się skończył. To był nieoficjalna rozmowa i informacje, które przekaże jej White są istotne tylko dla niej samej. - Jest czarownicą, jak zakładam? Czy podczas tej "amnezji" pamiętał pan o tej pani i jej zdolnościach?- Może to o to tutaj chodziło. Dziewczyna nie chciała by jej były pamiętał z kim się zadawał.
-I dziękuję za troskę, ale poradzę sobie. Po prostu to... niektóre zaklęcia wymagają większego wkładu energii. Zjem kilka kostek czekolady i będzie dobrze. - Uśmiechnęła się do niego delikatnie, mimo tego, że dziwnie się czuła gdy ktoś się o nią... martwił.
Miał ochotę roześmiać się, kiedy zobaczył uśmiech Stuart, wywołany tą jego troską. Ledwo się powstrzymał, naprawdę. Ale chyba jest na dobrej drodze.
- Chyba nie ma sensu tego roztrząsać. Pamiętałem tylko kilka spotkań a później jakoś nasze drogi się rozeszły. - Spojrzał na swoją rozmówczynię. Kobiety lubią szczerość, tak? - Nie mam jej za złe tego, co chciała zrobić. Za to pani jestem wdzięczny za przywrócenie mi pamięci. Szczególnie, że to panią kosztowało trochę zdrowia. Jakoś bym się pogodził z tym, że na skutek jakiegoś niefortunnego uderzenia w głowę straciłem trochę wspomnień. Zaraz po tym, jak straciłbym fortunę na psychologa. - W tym momencie zaśmiał się krótko, rzucając rozbawione spojrzenie w stronę Stuart. - Zdaje się, że jestem winny pani przysługę. A na pewno tę czekoladę.
No, co Ty na to, Lula?
Lula poczuła dziwną panikę po ostatnim jego zdaniu. Jej instynkt kazał jej uciekać i schować się gdzieś, rzucić na tego faceta jakieś zaklęcie czy zrobić coś innego, ale za to jej ciało przeszył przyjemny dreszcz na widok tego uśmiechu. Nigdy nie reagowała tak na żadnego faceta. Zganiła się w myślach. Nie powinna na to pozwolić. Jest przecież starszym aurorem, a nie jakimś podlotkiem.
- Nic mi nie jest pan winny, panie White. To tylko mój obowiązek. Cieszę się, że mogłam jakoś pomóc i chociaż w ten sposób wynagrodzić panu z całą pewnością niemiłe spotkanie z jakimś czarodziejem. - Uśmiechnęła się do niego znów, tym razem dość oficjalnie. - Jest pan wolny. Dziękuję za współpracę. Jeśli czegoś się dowiem dam panu znać. - Powiedziała przyglądając mu się teraz lepiej, nadal nie wstając zza biurka. W tym mężczyźnie było coś... niepokojącego.
Niepokojącego? A skąd! Nie ma w nim niczego niepokojącego. Ale ten uśmiech ma fajny, nie? Reakcja Luli Stuart jest całkowicie zrozumiała i jak najbardziej na miejscu.
Wstał z krzesła, zapinając guziki czarnego płaszcza. Do twarzy mu w czarnym, prawda? Czerń przyciąga uwagę, czy się tego chce, czy nie. Lula nie musi z tym walczyć.
- Będzie pani wiedziała, gdzie mnie znaleźć - rzucił dość enigmatycznie, posyłając jej tajemniczy uśmiech.
Kiedy tylko się odwrócił, ten jego tajemniczy uśmiech zmienił się na ten zwyczajowy, drwiący. Damien zniknął za drzwiami, a kiedy znalazł się zupełnie na zewnątrz, wyciągnął telefon z kieszeni.
- Przyślij mi kilku ludzi. Cherietown, w Szkocji - polecił ostrym tonem. - Mam tu jeszcze coś do załatwienia.
Lula westchnęła ciężko i pokręciła głową. To nie był dobry pomysł, nawet nie powinna o tym myśleć. Nie może go szukać.
Pokręciła się jeszcze po Biurze, zajrzała do celi Charlesa Campbella, który spał w dość dziwnej pozycji. Jutro miała przyjść decyzja co z nim będzie dalej. Przekonywała szefa, żeby go wypuścić. Szczególnie, że Damien White nie wniósł oskarżenia.
Pokręciła się jeszcze po biurze, po czym aportowała do swojego pokoju hotelowego, a w jej myślach wciąż gościł pan White.
Victoria miała olać emocje. Okazało się jednak, że była to jedyna rzecz, której w tym momencie nie mogła zrobić. Targała nią złość - wyjątkowo nie z powodu Waltera Knighta - ale dlatego, że nie wiedziała nic, na temat morderstwa swojej siostry. Miała dość siedzenia w domu i czekania na telefon od Oscara, który uparcie nie dzwonił, dlatego udała się tu, żeby porozmawiać z aurorką. Naprawdę miała dość pokojowe intencje - przynajmniej na razie. Weszła do obskurnego pomieszczenia, rozpinając płaszcz, spod którego wyglądał czarny materiał jej kaszmirowego swetra i udała się wprost do miejsca, gdzie miała spotkać Luellę Stuart. I w istocie, szybko ją znalazła.
- Witam - powiedziała oficjalnie Victoria, stając naprzeciwko siedzącej panny?pani? Stuart. - Myślę, że zna pani powód mojej wizyty. Niepokoi mnie brak informacji z pani strony odnośnie morderstwa...mojej siostry. - Musiała odchrząknąć, bo głos ją zawiódł.
Panna Archibald miała pokojowe intencję? Nie wyglądała na takie kiedy weszła do biura przyznanego Luli na czas śledztwa. Kobieta siedziała właśnie nad startą papierów z przesłuchań szukając jakichś informacji dotyczących kobiety o której usłyszała dzisiaj od Munro. Jej koledzy w Londynie również szukali informacji o czarodziejach pochodzenia francuskiego, którzy przebywali na tym terenie. Lula podniosła głowę i spojrzała na kobietę, która wyglądała na zdenerwowaną.
- Dzień dobry. Proszę usiąść. - Poleciła jej aurorka. - Znam powód pani wizyty, ale to chyba jest nie najlepszy moment na przekazywanie informacji. Ale skoro już pani przyszła. - Oparła się o swoje krzesło. Potrzebowała kawy. - Napije się pani czegoś? - Wstała zza biurka podchodząc do małego stolika w rogu na który stał czajniczek i kilka kubków.
Nie jest najlepszy moment? Ta kobieta chyba kpiła. Ile trzeba czekać na to, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o potworze, który odebrał jej ukochaną osobą? Zresztą, nie chodziło przecież tylko o to. Tyle, że nawet nie mogli jeszcze pogrzebać jej ciała, bo najwidoczniej było aurorom do czegoś potrzebne. Victoria usiadła na krześle, które wskazała jej aurorka, zakładając tradycyjnie nogę na nogę.
- Tak, kawy, jeśli można - powiedziała Victoria, mając nadzieję, że pijąc, uda jej się powstrzymać emocje, które tylko czekały na ich rozładowanie. Okręciła kilkakrotnie bransoletkę, wiszącą na jej nadgarstku i znów postanowiła zabrać głos. - Chodzi mi głównie o jedną sprawę. Chcielibyśmy wspólnie z mężem Emmy przygotować pogrzeb. Jednak nie mamy jak tego zrobić. - W jej głosie zadźwięczała nutka żalu. To były trudne tematy.
Lula spojrzała na nią dość zaskoczonym wzrokiem. Automatycznie machnęła różdżką a z dzbanka uniósł się zapach świeżo parzonej kawy. Nie wiedziała, że do tej pory nie wydano ciała.
- Byłam pewna, że ciało zostało wydane. Moi koledzy zbadali je już. Pani siostra zginęła od avady. Znaleźliśmy kilka śladów na jej ciele, w tym pomiędzy palcami, długi, kobiecy włos. Był prosty i ciemny. A z tego co się orientuję nikogo ciemnowłosego poza panną Callahgan nie było na przyjęciu. Ale ona ma kręcone włosy poza tym cały czas była w pomieszczeniu. - Powiedziała nalewając kawy do kubków. - Mleczka, cukru? - Vicky pokręciła głową, więc Lula przelewitowała kubki na biurko i usiadła.
- Jeszcze dzisiaj skontaktuje się z Biurem Aurorów w celu wyjaśnienia, dlaczego nie wydano ciała. - Obiecała jej Lula chcąc jak najszybciej pozbyć się Victorii. - Jeśli chodzi o przebieg śledztwa... bardziej wykluczamy pewne ewentualności, ale ten włos i cenna informacja od jednego z mieszkańców pozwoliła nam na podjęcie jednego tropu. Niestety tylko tyle mogę pani powiedzieć. - Spojrzała na Vicky ze współczuciem. Widać było, że ta sprawa nadal sprawia jej ból.
- Śledztwo wciąż trwa. Ale pani może mi odpowiedzieć na pytanie. Czy w najbliższym otoczeniu Emily była jakaś kobieta, która pasowałaby do opisu? Wysoka, szczupła, ciemnowłosa francuska?
Ach, czyli było to zaniedbanie, ale nie ze strony tej kobiety, tylko jej kolegów z biura. Faceci - jak zawsze beznadziejni. Kiedy aurorka wspomniała coś o Francuzce, Victoria przez chwilę nie rozumiała, o co właściwie może chodzić tej kobiecie. Jaka Francuzka, co? Upiła łyk kawy, żeby zyskać na czasie.
- Nie, Emma raczej nie znała żadnych kobiet o francuskim pochodzeniu, ale nie rozmawiałyśmy o jej znajomościach, więc nie mogę tego potwierdzić w stu procentach. Myślę, że jej mąż mógłby więcej o tym wiedzieć. - Oscar mógłby też wreszcie się do niej odezwać, bo to wszystko było dość podejrzane. Kawa, jak się zresztą spodziewała, była lurą, ale to chyba nic dziwnego w takim miejscu. Victoria westchnęła, właściwie wiedziała już chyba wszystko. - Będę się już zbierać. Mam nadzieję, że pani koledzy jak najszybciej przekażą nam ciało. - To brzmiało tak bezosobowo, zimno. Ale nie wiedziała, jak inaczej to określić. Podniosła się z krzesła.
- Dobrze, porozmawiam z panem van Kamp. - Powiedziała tez biorąc łyk swojej kawy. Rzeczywiście była paskudna, ale była to nie tylko wina samej kawy, ale tez jej mocy, która przez ostatnie kilka dni osłabła. Wszystko przez to ciągłe zmęczenie i ostatnie zaklęcie.
- Jutro powinna pani dostać wiadomość kiedy będzie można odebrać ciało. Dopilknuję tego.- Obiecała uśmiechając się lekko do Vicky. - Obiecuję, że gdy tylko śledztwo będzie już na odpowiednim torze, odezwę się do pani. Na razie mamy zbyt mało informacji by cokolwiek stwierdzić. Wciąż szukamy. - Wyjaśniła.
- W takim razie do zobaczenia. - Również wstała odprowadzając Victorię do drzwi. - Gdyby chciała by pani o coś jeszcze zapytać znajdzie mnie pani tutaj, albo w "Malinowym chruśniaku". - Uśmiechnęła się przypominając sobie nazwę motelu. Wszystko w Cherietown miało swój urok.
- Rozumiem i czekam na informacje. Do widzenia - powiedziała Victoria, kierując się w stronę drzwi z głośnym stukotem obcasów. Minęła kolejne obskurne pomieszczenie, poprawiła poły swojego płaszcza - niestety, nie tak lubianego jak ten, który zostawiła w "Bahance" - i wyszła, nie wiedząc, co dalej ze sobą począć. Najlepiej byłoby chyba znów zalać się w trupa, co czyniła ostatnimi czasy nieustannie. dnia Wto 19:32, 25 Wrz 2012, w całości zmieniany 1 raz
Głęboki wdech i wydech. I jeszcze jeden wdech i wydech.
Camille van Leer i Walter Knight znaleźli się w biurze, które obecnie zajmowała niejaka Lula Stuart, aurorka Ministerstwa Magii. Kobieta, która chyba wpakowała się niebezpieczną znajomość i pewnie nie była tego świadoma. Za to ta dwójka, a już szczególnie ta młoda dama, miała coś do powiedzenia w tym temacie. Udało im się jakoś odnaleźć Lulę w tym mieście i teraz stali na korytarzu jakiegoś bardzo nieciekawego budynku.
- Co ja mam jej powiedzieć? - zapytała Camille, chyba powietrze. Albo siebie samą? - Cześć, zdaje się, że zadajesz się z nieciekawym typem i wiesz, chciałabym wiedzieć, co pamięta ze swojej przeszłości, bo tak się składa, że ja tez go znam i wolałabym, żeby o mnie zapomniał, więc jakiś czas temu zmodyfikowałam mu pamięć? Bezsens.
Denerwowała się. I chyba wcale nie bez przyczyny. Naprawdę nie wiedziała, co ma powiedzieć, jak poprowadzić tę rozmowę. Ale musiała wyjaśnić tę całą chorą sytuację, raz na zawsze. Ścisnęła Waltową dłoń. Potrzebowała go tu, dlatego, zanim tu przyszli, ona przyszła do niego i poprosiła, żeby jej towarzyszył. Zdawała sobie sprawę z tego, że to może być krępujące... Ale potrzebowała wsparcia.
Nie czekała na odpowiedź. Nic i tak nie wymyśli. Planowanie nie było jej mocną stroną, dużo częściej działała spontanicznie. Podeszła do drzwi i zapukała, mając nadzieję, że Lula Stuart będzie w swoim miejscu pracy.
Lula pisała ostatnie raporty ze sprawy Emily van Kamp. Papierkował robota to wszystko czego najbardziej nie znosiła. Siedziała przy biurku w okularach z ciężkimi oprawkami na nosie i kubkiem pachnącej kawy. W tym nie mogło pomóc jej samonotujace pióro. Kiedy usłyszała pukanie była pewna, że to jeden z jej kolegów. Damien wyjechał na kilka dni do Londynu, więc bez wahania zawołała "wejść". Jakie było jej zdziwienie gdy drzwi otwarła drobna blondynka. Tuż za jej plecami stał przystojny mężczyzna. Znała ich skądś. Minęło kilka sekund nim w jej głowie pojawiły się ich nazwiska. No tak, przecież analizowała postać każdego czarodzieja z miasteczka.
Lula wstała zza biurka ściągając okulary z nosa.
- Słucham, państwa. - Powiedziała niepewnym głosem. Nie prowadziła już tu żadnego śledztwa, nie musiała z nimi rozmawiać, ale po coś tu przyszli.
Przystojny mężczyzna ścisnął dłoń drobnej blondynki, a kiedy na niego spojrzała, posłał jej pokrzepiający uśmiech. Była dzisiaj wybitnie nerwowa, postanowił więc przejąć inicjatywę, w końcu to on był facetem w tym związku.
- Dzień dobry - odezwał się z niewymuszoną uprzejmością, patrząc na Stuart. Musiał przyznać, że jest całkiem atrakcyjna, chociaż, jak na jego gust, trochę zbyt nijaka. - Przychodzimy z dosyć nietypową sprawą, chcielibyśmy z panią porozmawiać na temat człowieka nazwiskiem Damien White.
Po cóż owijać w bawełnę, skoro można walnąć prosto z mostu? Walt nie odrywał wzroku od aurorki i zauważył, że odrobinę zmrużyła oczy. Nie zmieniła jednak wyrazu twarzy i nie odezwała się ani słowem. To dobry znak; nie byłoby fajnie, gdyby ich wywaliła za drzwi tak od razu. Będzie mogła to zrobić, jak już Camille powie wszystko, co ma do powiedzenia.
Może jego dziewczyna przyszła tutaj, żeby ostrzec tę kobietę przed swoim byłym narzeczonym; Walt miał trochę inny cel. Musiał się dowiedzieć, gdzie się podziewa ten facet. Camille się go bała, nie była w stanie tego ukryć. Jeszcze może się okazać, że te jej próby 'skończenia z przeszłością' przyniosą więcej szkody niż pożytku. Knight nie był żadnym pieprzonym bohaterem, ale podświadomie czuł, że musi chronić tę dziewczynę przed wszystkim, co budzi jej lęk.
Najtrafniejsze byłoby określenie, że Camille boi się tego, co Damien może zrobić. Można by zadać pytanie, co jakiś zwykły mugol może zrobić czarodziejowi, przecież magia daje ogromne możliwości. Otóż odpowiedź brzmi: wiele. Tym bardziej, kiedy żyje się wśród zwykłych ludzi, a wspomniany mugol nie działa sam. Jednego nie można było odmówić Damienowi: zawsze był przygotowany na różne ewentualności w razie niepowiedzenia.
Camille była wdzięczna Waltowi, że postanowił wyjaśnić cel ich wizyty. Dalej nie wiedziała co powiedzieć, ale pierwszy krok został już wykonany.
- Skąd go znasz? I co cię z nim łączy? - wypaliła prosto z mostu, darując sobie zwrot grzecznościowe. To prywatna rozmowa, a ta aurorka nie była dużo starsza od niej. Poza tym, to była zbyt ważna rozmowa, żeby silić się na grzeczność. To nie było jeszcze to, co musiała wiedzieć, ale to dobry początek. Ale zabrzmiała chyba zbyt napastliwie, więc pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Nie zrozum mnie źle, wiem, że to osobista sprawa, ale to ważne.
Jej głos brzmiał zaskakująco pewnie, ale w środku cała drżała. Jej dłonie były dziś zimne jak lód.
Lula zupełnie nie była przygotowana na taki atak. O ile ten facet, teraz pamiętała, Knight, zaczął dość łagodnie, to panna van Leer prawie zwaliła ją z nóg. Miała ochotę wyrzucić ich za drzwi. Ale jedno pytanie tłukło się jej po głowie 'Co do cholery obchodzi ich Damien i to co ją z nim łączy?'.
Lula zmarszczyła brwi i założyła ręce na piersi w geście obronnym. Nie będą jej przesłuchiwać!
- A co jeśli ja nie chcę z państwem rozmawiać? To sprawa prywatna. Nie muszę odpowiadać na te pytania. - Wcale nie miała zamiaru pozwolić by ta dziewczyna zwracała się do niej w ten sposób. Jednak jedno spojrzenia na nią zmusiło Lulę, chociaż ze zwykłej ciekawości do wskazania im krzeseł na przeciwko jej biurka.
- Po co pani te informacje? - Zapytała łagodniej. - To co łączy mnie z Damienem nie ma nic wspólnego ze sprawą, którą tutaj prowadzę. - Broniła się? Nie chciała odpierać tych ataków, a wydawało się, że to dopiero początek.
Camille działała pod wpływem emocji, chciała wiedzieć wszystko teraz, już, natychmiast. Nie przyszło jej chyba do głowy, że Stuart może się poczuć osaczona. Nie wyglądała na kobietę, która pozwala sobie w kaszę dmuchać, Walt był pewien, że jeżeli przestanie jej się podobać ta rozmowa, nie będzie miała skrupułów, żeby ich wywalić. Rzucił Camille ostrzegawcze spojrzenie i poprowadził ją do krzeseł, na których oboje usiedli. Cały czas trzymał ją za rękę.
- Nie chcielibyśmy się wtrącać w pani życie prywatne - zwrócił się znowu do aurorki.
Kiedy chciał, potrafił być zupełnie inny niż na co dzień. To była trochę zbyt poważna sprawa, żeby traktować ją z przymrużeniem oka. A im milsi będą dla Stuart, tym więcej uda im się dowiedzieć. Tylko w jaki sposób mieli z nią rozmawiać? Jeżeli zaczną rzucać oskarżenia, ta kobieta może się wściec. Zwłaszcza że na tym pogrzebie wyglądała na zachwyconą obecnością White'a. Jeśli była zakochana, to z pewnością nie będzie to miła rozmowa.
- Ten człowiek jest niebezpieczny. - Zabrzmiało to idiotycznie, ale wszystkie inne słowa, które przychodziły Knightowi do głowy, były obelżywe i raczej nie nadawały się do przekazania Stuart. - Powiedział pani, dlaczego przyjechał do Cherietown? Na co dzień podobno mieszka w Londynie.
Camille przez chwilę poczuła... wściekłość. Tak, wściekłość. Miała ochotę nawrzeszczeć na tę durną babę, żeby nie udawała ważnej pani. Nie miała o niczym pojęcia, o niczym. Złazi schodami do piekła i oburza się, kiedy ktoś chce wyciągnąć ją z powrotem na powierzchnię Ziemii. Co za durna baba!
Opanowała się zanim wybuchła. Spojrzenie Walta trochę ją otrzeźwiło. W niej buzowały emocje. Tym sobie na pewno nie pomoże. Zacisnęła wolną dłoń w pięść, ale zaraz ją rozluźniła. Przyszło jej do głowy, że wcale nie musi pytać, czy Damien cokolwiek pamięta. Wystarczy, że powie, gdzie jest. Sama do niego pójdzie. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, nic jej nie grozi. Jeśli nie... Cóż, i tak by ją znalazł. Ona będzie pierwsza, będzie przygotowana.
Usiadła na krześle i już chciała zadać kolejne pytanie, ale Walt ją uprzedził. Może to i lepiej. To co mówił było bardziej sensowne niż to, co ona chciała powiedzieć. Nie mogła jednak powstrzymać się od rzucenia spojrzenia Luli. A w tym spojrzeniu było coś dziwnego. Strach, groźba, złość, bezsilność... Cała gama emocji, które chciała powstrzymać. Nie zamierzała atakować tej kobiety, ale nie mogła nad tym zapanować. Nie jej wina, że wspomnienie Damiena tak na nią działało.
Jak to nagle role w życiu się odwracają. Walter i taki spokój? Za to Camille wydawała się wściekła. Lula nie miała pojęcia o co jej chodzi. Za to co powiedział Knight zbiło ją z tropu. Chociaż nie miała zamiaru wcale zamiaru pozwalać im mówić w ten sposób o Damienie. Tylko czy ona właściwie wiedziała o nim coś poza tym co sam jej powiedział? Nic.
- Niebezpieczny? - Prawie prychnęła. Jakoś jej krzywdy nie zrobił jak do tej pory. - Niby w taki sposób niebezpieczny? Poza tym sądzi pan, że nie potrafię się bronić? Jestem aurorem i nawet gdyby Damien próbował... Nie ma szans. Jest mugolem. - Chciała żeby zabrzmiało to lekceważąco, ale jej głos zadrżał.
- Przyjechał w odwiedziny do znajomych. - Powiedziała cicho. Więc dlaczego spędził tu już tyle czasu? Dla niej? Czy to ci się Lula nie wydaje dziwne?
- Proszę powiedzieć wprost o co państwu chodzi. To śmieszna. Przychodzicie do mnie do Biura, oskarżacie o coś człowieka, który nie może się bronić bo nie ma go tutaj. Proszę przejść do sedna, albo opuścić mój gabinet. - Teraz Lula się wściekła.
No nie, tego jeszcze Waltowi brakowało, żeby znalazł się pomiędzy dwiema nieludzko wściekłymi kobietami. On, dla kontrastu, był bardzo opanowany. Przez chwilę patrzył bez słowa na Stuart. Nie wyglądała na naiwną dziewczynę, którą można przekupić kilkoma komplementami. White musiał się nieźle nagimnastykować, żeby owinąć ją sobie wokół palca. Chyba że ta kobieta tylko sprawiała wrażenie nieufnej.
- Te nerwy są zupełnie niepotrzebne - skomentował Walter, zwracając się zarówno do aurorki, jak i do swojej dziewczyny. - Camille?
To raczej nie do niego należało tłumaczenie wszystkiego.
Teraz zarówno Lula, jak i Walter, oczekiwali od niej, żeby coś powiedziała. No i racja, powinna coś powiedzieć. Tylko miała taki okropny mętlik w głowie, że nie wiedziała, której myśli się złapać. Przyjechał odwiedzić znajomych, tak? Gdyby próbował jej coś zrobić, to nie dałby rady? Też coś. Ledwo powstrzymała się od prychnięcia.
Wzięła głęboki oddech. No dobra, pięć oddechów. Nie puszczała ręki Waltera. Coś jej się wydawało, że inaczej mogłaby naprawdę wybuchnąć.
- Nie wiesz, gdzie on teraz jest? - zapytała i starała się być spokojna. - Musimy coś wyjaśnić.
A to doobre. Wyjaśnić. Najchętniej to by go... Uch, nie powinna nawet mieć takich myśli. Ale co ona poradzi, że Damien budził w niej niewyobrażalne pokłady agresji.
- To naprawdę nie jest człowiek, z którym warto mieć coś wspólnego. - Tym razem naprawdę była spokojna, może nawet zrezygnowana. I spojrzała na Lulę z czymś na kształt troski. Może i była aurorką, ale była też kobietą i to stawało się jej największą słabością. Zdała sobie sprawę, że może nie być zbyt wiarygodna. Jakaś niewyrośnięta blondyna mówi, że jakiś tam facet jest niebezpieczny, a mówi to w towarzystwie faceta, którego reputacja była dość znana. Pięęęknie.
Lula patrzyła na nich z co raz większym niedowierzaniem. Przychodzili do niej, nie mówiąc nic tylko "to zły i niebezpieczny człowiek, nie zadawaj się z nim", nie przedstawiając żadnych konkretów. Jednak coś w głosie tej dziewczyny sprawiło, że Lula się uspokoiła. Jej umysł przeszedł automatycznie w stan "śledztwa", analityczny i spokojny.
- Damien jest w Londynie. - Powiedziała dość beznamiętnie. - Wraca jutro do miasteczka. Jeśli chcesz z nim rozmawiać to zatrzymał się w "Malinowym Chruśniaku". - Może to wcale nie do końca dotyczyło jej? Może chodziło im o Damiena i jakieś nierozwiązane sprawy z nim.
- Jeśli macie jakąś tezę, to najpierw proszę o fakty. Niby dlaczego Damien jest tak niebezpieczny i nieodpowiedni? - Zapytała zwracając się do Camille. To ta dziewczyna wyglądała na mocno przestraszoną.
Walt postanowił się nie wtrącać w dialog tych dwóch kobiet, w końcu to Camille się uparła, żeby tu przyjść. On już dowiedział się tego, czego chciał i równie dobrze mógłby stąd wyjść, czekając na jutro. No ale przecież jej nie zostawi - aż za dobrze wiedział, że ta dziewczyna ma irytującą niekiedy skłonność do zbawiania świata. Chciała ostrzec Stuart przed zadawaniem się z tym typkiem. Bardzo szlachetne.
Spoglądał to na Lulę, to na Camille, w głębi duszy podziwiając opanowanie tej pierwszej. Nie uniosła się emocjami, podeszła do tego wszystkiego w sposób zdroworozsądkowy. Inteligentna bestia.
Wygląda na to, że jutro czeka ją trudne zdanie. Jeszcze trudniejsze niż to dzisiejsze. Rzuciła krótkie spojrzenie Walterowi. Wyglądał, w jakiś sposób, na zadowolonego. A to nie wróżyło dobrze.
Zaraz, co? Ta kobieta chciała jakiś konkretów na temat Damiena. A Camille najchętniej by już stąd poszła. Wiedziała, co chciała się dowiedzieć. Wstała z krzesła, ale nie, nie wyszła. Stanęła plecami do Walta i Luli kilka metrów od nich. Co miała powiedzieć tej kobiecie? Opowiedzieć o co ciekawszych sytuacjach, jakie przeżyła? Nie chciała do tego wracać, a już na pewno nie opowiadać o tym wszystkim dookoła. Lula jest dorosła, sama decyduje o tym, z kim się spotyka. Jeśli instynkt ją zawiódł, to co Camille na to poradzi?
No dobra, już, koniec. Pora schować strach w kieszeń. Przecież tego uczyła się przez siedem lat w Hogwarcie. Odwróciła się z powrotem do Kighta i Stuart, ale patrzyła tylko na tę kobietę.
- Nie jest taki, jakiego udaje - powiedziała, a jej głos brzmiał tak, jakby mówiła o czymś zupełnie nieistotnym, nie można było wyczuć w nim żadnych emocji. To był ten sam ton, którym rozmawiała z Damienem. - Będzie opowiadał bajeczki, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością, a wszystko co mu powiesz, użyje przeciwko tobie, kiedy będzie tego potrzebował. Niczego nie robi bezinteresownie.
Lula chciała jej wytknąć, że to nie są fakty. Ale pierwszy raz podczas tej całej rozmowy dotarło do niej co mówiła Camille. Nie chciała wierzyć w to, że dała się wciągnąć w jakąś cholerną pułapkę. Damien jej pomagał, był z nią, nigdy nie był nachalny, nie wypytywał. Poza tym jakich informacji mógłby chcieć?
Lula zasłonił twarz dłońmi. Chyba Walter przedwcześnie uznał ją za radzącą sobie z emocjami. Jednak przycisnęła tylko palce do skroni, jakby nagle rozbolała ją głowa. Westchnęła cicho.
- To ty jesteś tą jego znajomą do której przyjechał? Powiedział, że nie chciałaś go widzieć. - Spojrzała na Camille oczami w których widoczna była rezygnacja. - Co takiego ci zrobił? - Zapytała wprost. Chciała zapytać też o tą zmodyfikowaną pamięć, ale nie miała pewności, że to któreś z nich, chociaż ta hipoteza do niej wracała.
Chyba wykonała swoją misję. Lula wyglądała na trochę zaniepokojoną. Teraz to już jej sprawa, co z tym zrobi. Nie zamierzała przekonywać jej w nieskończoność, że Damien White to zły człowiek. Chciała się od niego uwolnić raz na zawsze. Ostrzegła Lulę, wystarczy.
- Wygląda na to, że to ja jestem tą znajomą - powiedziała bez śladu emocji. - I tak, wcale nie chciałam go widzieć. A jego już dawno powinno tu nie być.
Pytanie o to, co jej zrobił przemilczała. Merlinie, dlaczego to nie chciało się skończyć? I co zrobi, jeśli okaże się, że Damien jednak pamięta?
To ostanie zdanie sprawiło, że Lula już wiedziała. Miała pewność, że to Camille. Może Cambell miał tylko wykonać to zadanie, był jej przyjacielem czy kimś bliskim. Lula zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała.
Co takiego zrobił jej Damien, że tak go nienawidziła? Powinna o tym porozmawiać w White'em. Po co chciała się z niej wymazać i jakie są konsekwencje tego, że Lula mu ją przywróciła. Panna Stuart chyba zaczynała rozumieć.
- To ty zmodyfikowałaś mu pamięć, prawda? - Zapytała w końcu. Camille spojrzała na nią przerażona. - To prywatna rozmowa. Nikt się nie dowie. - Zapewniła ją szybko Lula.
To naprawdę jej się nie podobało.
- To ty wtedy tam przechodziłaś, prawda? - zripostowała. - Wybrałaś najgorszy moment.
Przyszło jej do głowy, że zabieranie wtedy Charlesa za sobą było błędem. Nawet gdyby ktoś ją zobaczył, to co by się stało? Najwyżej miała by trochę problemów, ale miała by pewność, że Damien nic nie pamięta i zaraz zamierza wrócić do domu. A tak to jest pewna, że nic nie pamiętał, ale nie była pewna, w jakim stanie była ta jego pamięć i jeśli to Lula wtedy przechodziła przez tę ulicę, mogło jej się to nie spodobać, jak aurorce.
Chyba zadrżały jej kolana. Ale dzielnie nie dała nic po sobie poznać. Podeszła bliżej i przytrzymała się oparcia krzesła. Naprawdę chciałaby stąd pójść. Najchętniej zakopała by się pod kołdrę, schowała w Waltowych ramionach i przez chwilę udawała, że wszystko jest w porządku.
Lula skinęła tylko głową. Nie miała siły odpowiadać Camille. Te wszystkie informacje układały się mimo wszystko w jakąś logiczną całość. Chociaż bardzo chciała żeby tak nie było. Coś w środku w Luli drżało, nawet można zasugerować stwierdzenie, że trzęsło się jak osika. Chyba jej biedne serce.
Dla niej płacz nigdy nie był rozwiązaniem, tylko wymówką.
- Przywróciłam mu pamięć. Nie w całości, ale na pewno większość pamięta. - To było ostrzeżenie. Spłata długu za to, że Camille przyszła do niej. Zdusiła w sobie kolejny dziwny atak tego drżącego uczucia, które opanowało jej żołądek. Szybciej zwymiotuje niż się rozpłacze.
- Nim zrobicie to znów, pozwólcie mi z nim porozmawiać. - Poprosiła. Jej głos był tak cichy. Podejrzewała, że nie zostawia tej sprawy niedokończonej.
Wyglądało na to, że Walt i Camille dowiedzieli się nawet więcej niż chcieli. Szkoda, że stało się to trochę kosztem Stuart. Nie, nieprawda, Knightowi nie było ani trochę przykro. Co się będzie przejmował obcą babą. Najważniejsze, żeby Camille czuła się bezpiecznie. Zdaje się, że to jednak nie koniec zamieszania z Damienem Whitem w roli głównej.
- Jasne - odezwał się Walter w odpowiedzi na ostatnią prośbę aurorki. Byli jej to winni. Spojrzał na Camille. Chyba powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia. Wstał z krzesła. - Dziękujemy, że zgodziła się pani z nami porozmawiać.
Tak, nie zamierzał odpuszczać sobie oficjalnej formy. Objął Camille ramieniem, gotów wyprowadzić ją z biura Stuart. Powiedzieli jeszcze ładnie do widzenia i sobie poszli.
Elena tym razem nie kłopotała się jazdą samochodem - wybrała tradycyjną i szybszą metodę teleportacji, którą opanowała już do perfekcji. Nic dziwnego - była pracownikiem Ministerstwa z dużym stażem. Kiedy przeszła korytarzem, minęła kilku ludzi, których kojarzyła z pracy. Istotniejsze jednak było to, że wszyscy znali ją. W ich oczach widziała szacunek, gdzieś ukrywał się też strach. Od jednego z nich - młokosa, który się jąkał, gdy do niej przemawiał - dowiedziała się, że Luella Stuart jest w biurze obok. Nie kłopocząc się pukaniem do drzwi, wparowała do środka z właściwym sobie impetem. Luella rozmawiała właśnie przez telefon, dlatego Elena zlustrowała całą salkę uważnym spojrzeniem - była nadzwyczaj skromna, a potem, rozpiąwszy kilka guzików czarnego płaszcza, usiadła na krześle, zakładając nogę na nogę. Rzuciła aurorce spojrzenie pełne wyczekiwania.
Akurat gdy Elena weszła do jej biura Lula rozmawiała przez telefon, z Victorią Archibald. Wróciła z kilkudniowego urlopu do Cherietown, bo znów zaczynało się tu dziać coś dziwnego. A była przekonana, że to zakończona już sprawa. Pożegnała się szybko z panną Archibald i spojrzała na kobitę spod uniesionych brwi.
- Amelia? Co cię do nas sprowadza? - Zapytała grzecznie, ale wyraz jej twarzy wciąż wyrażał powątpiewanie i uprzejme zdziwienie. Właściwie to dostała jakąś krótką i nic nie mówiącą notę od swojego szefa na temat kogoś z Ministerstwa, kto ma się pojawić w miasteczku, ale nie spodziewała się akurat tej kobiety.
Elena odrzuciła do tyłu czekoladowe pukle i uśmiechnęła się z wystudiowaną uprzejmością.
- Witaj, Luello - powiedziała, wyciągając z torby teczkę, w której zawarte były różne dokumenty. - Otrzymaliśmy zawiadomienie o łamaniu przepisów w Cherietown. Czary przy mugolach w głównej mierze. - Zlustrowała kobietę spojrzeniem, ta wydawała się być dość zdziwiona. - Ministerstwo wysłało mnie tu, żebym sprawdziła wszystko osobiście. Po morderstwie tej czarodziejki uważniej studiujemy cały teren. - Westchnęła głośno. - Jako, że żyje tu całkiem duże społeczeństwo czarodziejów musimy być szczególnie ostrożni. I wnikliwi. - Przesunęła teczkę w stronę Luli, tak, żeby tamta mogła wszystko obejrzeć. - Ach, zapomniałabym. Gratuluję ci dobrze przeprowadzonego śledztwa.
Lula skrzywiła się nieznacznie, kiedy kobieta zwróciła się do niej pełnym imieniem. Jej niechęć była chyba co raz bardziej widoczna, ale uprzejmie skinęła głową. Potrafiła zasłonić się chłodną maską profesjonalizmu.
- Dziękuję, ale całkowicie nie widzę potrzeby twojej obecności tutaj. Trochę poznałam tutejszą społeczność i wydaje mi się, że jest to dość spokojna grupa. I nie, nie organizują żadnego powstania przeciwko Ministerstwu, jak to przedstawia Prorok. - Zażartowała żeby nieco złagodzić swoją wypowiedź. - Ale skoro już tutaj jesteś... - Westchnęła cicho. Zanotowano użycie czarów przy mugolach, czyżby? - ... sądzę, że są ku temu jakieś istotne przesłanki.
- Oczywiście, wszystko w swoim czasie. Obie doskonale wiemy, że Ministerstwo działa w imieniu czarodziejów i wyłącznie dla ich dobra. - Uśmiechnęła się nieco kpiąco. Nie musiała zdradzać Luli powodów swojego pobytu. - Co do tej sprawy... czy wiesz może coś na temat tego, czy czarodzieje wciąż organizują tradycyjne dla tego miasteczka spotkania? Co nieco o tym słyszałam i zostałam oddelegowana do tego, żeby wziąć w jednym z nich udział. - Rzuciła przelotne spojrzenie na swoje krwistoczerwone paznokcie. - Ministerstwo chce, żeby było to nadal kultywowane. Magia jest jedną z najistotniejszych rzeczy w naszym życiu, czyż nie?
Lula miała ochotę palnąć coś w ich aurorskim slangu, coś w stylu 'wyluzuj'. Damien widząc tą kobietę pewnie umarłby ze śmiechu. Ale musiała zachowywać się jak przystało na starszego aurora.
- Zdaje się, że od ostatniego, felernego razu nie było jeszcze żadnego spotkania, ale pan Munro wspominał mi coś o planach. - Lane spojrzała na nią spod rzęs, wyraźnie zaciekawiona. - To jeden z mieszkańców, szczególnie zaangażowany w te spotkania. Często odbywają się u niego w domu. Nie sądzę by robił problemy z tym byś się tam pojawiła. - Poinformowała swoją 'koleżankę'. Ta gadka wartościach Ministerstwa sprawiła, że Lulę prawie zemdliło.
- Tak, też myślę, że nie będzie z tym problemów - powiedziała, nadal z tym samym przyjemnym uśmiechem, przyklejonym na usta. Lula o pewnych prawach nie miała pojęcia i tak powinno pozostać. - Będę się zbierać. Dziękuję za informacje. - Podniosła się z krzesła, ponownie odrzucając swoje gęste włosy. - Będziemy w kontakcie - rzuciła już przy drzwiach. Nacisnęła klamkę, kiedy coś kazało jej jeszcze się zatrzymać. - Nie pozwól, żeby coś zaburzało twój profesjonalizm, Luello. Wiesz, o czym mówię. - Rzuciła jej ostatnie spojrzenie i wyszła z budynku, głośno stukając obcasami.
Lula zacisnęła zęby ze złością, kiedy kobieta już wyszła. Nie miała zamiaru wcale słuchać tej kobiety, która nie miała raczej reputacji zbyt przyjacielskiej. Ich wydział rządził się swoimi prawami, a te wszystkie ministerialne 'szychy', które uważały się za kogoś więcej miała w głebokim poważaniu. No dobrze, o ile ta szycha nie wpieprzała się w jej sprawę.
Lula zaklęła cicho i teleportowała się do Głównego Biura Aurorów.
Gdy Victoria czegoś chciała, nie zamierzała bawić się w żadną kurtuazję. Pchnąwszy drzwi od tego obskurnego, fatalnie się prezentującego pomieszczenia, przecięła korytarz szybkim, pewnym i tak bardzo charakteryzującym jej osobowość krokiem, aż dotarła do siedzącej przy telefonie, znudzonej sekretarki.
- Wiesz, kim jestem - powiedziała chłodno, omiótłszy twarz kobiety spojrzeniem pozbawionym respektu. - Dlatego właśnie udzielisz mi teraz informacji, gdzie jest Anthony Fradenburg. Muszę się z nim zobaczyć.
Kobieta tylko prychnęła, ale koniec końców rzeczywiście przekazała im, że Anthony jest obecnie w sali przesłuchań.
- Idziemy tam - powiedziała Victoria, rzucając Leah krótkie spojrzenie. - Będziemy tam czekać tak długo, aż ktoś wyjdzie z nami porozmawiać. Muszę wiedzieć, o co tu chodzi, a nie mogę skontaktować się ze Scottem Munro. Kojarzysz go?
Leah starała się puszczać mimo uszu epitety, jakimi Rose określała Victorię. Rzadko rozmawiały na ten temat, ale kiedy już zaczynały, jej przyjaciółka robiła się jeszcze bardziej nieznośna niż zwykle. Wiedziała o tym, że nie powinna liczyć na obiektywizm ze strony Rosalie i nie wierzyła we wszystko, co od niej słyszała, ale mimo to miała w głowie pewien obraz panny Archibald. Bardzo negatywny. I z wielkim trudem przychodziło jej patrzenie na nią w taki sposób, jakby nie była jej wrogiem. W końcu 'wrogowie naszych przyjaciół są również naszymi wrogami' - tak?
- Nie kojarzę - mruknęła. Nietrudno było wydedukować, że Victoria mówi o kimś, kto ma kontakty w Ministerstwie, ale Leah pierwszy raz w życiu słyszała to nazwisko. - Naprawdę myślisz, że ktoś nam coś powie?
- Tak, chociaż łatwiej byłoby, gdyby zjawiła się tutaj Rose. Jest członkiem rodziny, przed nią nie mieliby już prawa tego zataić. - Victoria podeszła do stojącego w kącie automatu i pogrzebała w kieszeni, a potem obie usłyszały dźwięk płynącej do kubka kawy. - Też chcesz to paskudztwo? Zdaje się, że trochę tu posiedzimy - zauważyła, chwyciwszy w dłoń plastikowy kubek i podała go Leah, a następnie powtórzyła cały proceder raz jeszcze, tym razem zanurzywszy usta w espresso. Cóż, przynajmniej z nazwy. - Nie mogę się do niego dodzwonić, cholera - powiedziała bardziej do siebie niż do Leah, kiedy już usiadła na jednym z krzesełek i wbiła pełen irytacji wzrok w swojego iphone'a. Na razie całkiem nieźle szło jej udawanie, że ma sytuację pod kontrolą, ale wiedziała, że wystarczy widok Anthony'ego, żeby rozsypała się na drobne kawałeczki.
Leah była trochę na bakier z empatią. O ile dość łatwo szło jej rozgryzanie innych, o tyle rzadko kiedy dbała o cudze interesy. W tej kwestii była typową Ślizgonką - nastawioną przede wszystkim na własne dobro. Teraz widziała lekkie zdenerwowanie Victorii, chociaż przeczuwała, że w środku jest z nią dużo gorzej. Ale nie zamierzała poruszać tego tematu; tego jeszcze brakowało, żeby ją namawiała na jakieś zwierzenia. Klapnęła sobie na krzesełku obok niej i duszkiem wychyliła okropne pomyje. Nazwanie ich kawą było profanacją.
- Bez sensu będzie pytać cię, czy chociaż podejrzewasz, o co może chodzić, co? - zagadnęła swoją towarzyszkę, zgniatając w dłoni plastikowy kubek.
Victoria oderwała wzrok od swojego telefonu i przeniosła go na twarz Leah. Próbowała się skoncentrować i połączyć fakty, odkąd tylko o tym usłyszała, ale nie szło jej to najlepiej. To dziwne, bo nigdy nie miała problemu z separowaniem uczuć od poszczególnych zadań. W końcu to właśnie była cecha Krukonów - brak emocjonalnego podejścia do sprawy.
- Hm, nie kojarzę zbyt wielu przestępstw związanych z magią z ostatniego czasu. To znaczy, moment; było jedno. Moja przyjaciółka oberwała zaklęciem w "Bahance", to był rykoszet. - Pokręciła głową; to było przecież niemożliwe, żeby Anthony był w to zamieszany. Nie mógłby okazać się takim idiotą, żeby publicznie się pojedynkować. - Nic innego nie przychodzi mi do głowy - dodała, kidy nagle otworzyły się drzwi od sali przesłuchań.
Anthony wymaszerował z sali w otoczeniu trzech facetów - jeden szedł przodem, drugi trzymał się tuż obok, a trzeci zamykał pochód. Zupełnie jakby się spodziewali, że nagle wyrwie się spod działania zaklęcia krępującego ręce (co za bzdura, już wolałby pieprzone kajdanki), zabierze komuś różdżkę i wyrzuci w powietrze ten śmieszny przybytek nazywany komisariatem. Prowadzili go do celi, ale chyba nie przewidzieli, że będzie miał gości. Cóż, jemu też nie przyszłoby to do głowy.
Najpierw zobaczył Victorię, ściskającą w jednej ręce telefon, a w drugiej pusty kubek po kawie z automatu. Zdążył tylko rzucić jej krótkie spojrzenie, bo zaraz jego uwagę przyciągnęła zrywająca się z krzesła Leah. To było więcej niż dziwne, że te dwie siedziały tutaj razem.
- Victoria - odezwał się, nieudolnie kryjąc zdziwienie. Nie zdążył jednak powiedzieć ani słowa więcej, bo został brutalnie popchnięty w kierunku drzwi znajdujących się po prawej stronie korytarza. Zamknęły się z głośnym hukiem, całkowicie odcinając Anthony'ego od całej reszty świata.
Victoria podniosła się z krzesła, obserwując tę scenę z szeroko otwartymi ustami. Chciała coś powiedzieć, ale głos odmówił jej posłuszeństwa na całe trzydzieści sekund, przez które widziała Anthony'ego. Jej ręka zacisnęła się na plastikowym kubku, całkowicie go odkształcając. Victoria ruszyła szybkim krokiem za tymi facetami, a potem szarpnęła jednego z nich za materiał jego szaty, zanim zdążył zniknąć za drzwiami.
- Co tu się, do cholery, dzieje? Jest mi pan w stanie to wytłumaczyć? - spytała ostro, przeszywając go spojrzeniem. Chyba powoli zaczynała tracić cierpliwość.
Leah czuła się tutaj kompletnie nie na miejscu. Z pewnością nie powinna oglądać ojca swojej najlepszej przyjaciółki wyprowadzanego z sali przesłuchań przez trzech rosłych facetów. Zwłaszcza, że pan F. był naprawdę w porządku. Nie wyglądał na przestępcę. Rose co prawda mówiła czasem półsłówkami o jego skomplikowanej przeszłości, ale to ponoć było bardzo dawno temu, jeszcze przed jej przyjściem na świat.
Nie bardzo wiedząc, co robi, panna Duncan podniosła się z krzesła i podreptała za Victorią, chociaż wątpiła, że będzie w stanie udzielić jej wsparcia. Podszedłszy bliżej, usłyszała zniecierpliwione pytanie tego gościa:
- Kim pani jest?
Leah zrównała się z Victorią i, zanim ta zdążyła odpowiedzieć, wtrąciła się w rozmowę, licząc na to, że nie będą kazali jej się legitymować.
- Rosalie Fradenburg - rzuciła lekko. - Jestem córką Anthony'ego Fradenburga i chciałabym chociaż dowiedzieć się, za co go zatrzymaliście.
Patrzyła twardo w oczy mężczyzny, licząc sekundy, podczas których lustrował jej twarz uważnym spojrzeniem, jakby zapominając lub świadomie lekceważąc obecność Victorii. Sześć.
- Jest oskarżony o atak z użyciem Zaklęcia Niewybaczalnego.
Victoria przełknęła głośno ślinę, początkowo odrobinę bez zrozumienia wpatrując się w tego rosłego faceta, który nawet ją przewyższał o głowę. Był trochę straszny i nawet Victoria, która nie czuła obawy przed wieloma rzeczami, musiała to przyznać.
- Czy nie przysługuje mu prawo do krótkiej wizyty? Chyba powinien mieć możliwość porozmawiania z córką, prawda? - powiedziała Victoria stanowczo, ale już mniej napastliwie, rzucając Leah krótkie spojrzenie. Jej zagranie było naprawdę dobre. Robiąc w głowie szybką kalkulację całej sytuacji, Victoria szybko doszła do wniosku, że Scott jest jej praktycznie niezbędny. Sama miała dużo znajomości - głównie dzięki ojcu, który był szanowanym uczestnikiem czarodziejskiej społeczności - ale nie wszyscy respektowali ją, bo była młoda, piękna i według wielu - głupia.
Leah wpatrywała się niemal bez mrugnięcia w mężczyznę, który najwyraźniej nie był zbyt skory do współpracy. Cóż, może Victoria powinna była okazać odrobinę więcej cierpliwości, a nie od razu na niego wrzeszczeć.
- Nie, póki nie zacznie odpowiadać na nasze pytania. Protokół z jego zeznań stanowi na razie pusta kartka, więc nie możemy udzielić mu zgody na wizyty - wyrecytował, zupełnie jakby wcześniej wykuł tę całą formułkę na pamięć.
Leah złapała spojrzenie Victorii, w której dostrzegła chyba coś rozpaczliwego. Zaraz, co w takiej sytuacji zrobiłaby Rose? Skoro miała ją udawać, powinna się wczuć.
- Ale jak to? - zapytała histerycznie, zdecydowanie wyższym tonem niż przed chwilą. - Chyba nie myślicie, że mogłabym...?! - Zacisnęła powieki, gwałtownie zaczerpnąwszy powietrze. Wargi jej zadrżały, a kiedy znów spojrzała na tego faceta, w jej oczach widoczna była rezygnacja. - To mój ojciec. Nie mam pojęcia, co się stało, chcę usłyszeć od niego, o co w tym wszystkim chodzi. Chcę go zobaczyć. Muszę go zobaczyć. Dwie minuty, proszę.
Wpatrzyła się szeroko otwartymi oczami w twarz tego człowieka. Może też miał dzieci i właśnie sobie wyobrażał siebie samego na miejscu ojca Rose? Po chwili pokręcił powoli głową.
- Żadnych wizyt, póki nie zacznie mówić. Przykro mi.
Wcale nie brzmiał, jakby mu było przykro. Leah prychnęła ze złością, wyraźnie zawiedziona, że jej cholerne przedstawienie niczego nie dało. Zdaje się, że niczego więcej nie wskóra, bo facet odwrócił się na pięcie i pchnął drzwi, za którymi zniknął pan F. Leah spojrzała na Victorię.
- I co teraz? Może spróbuj jeszcze raz zadzwonić do tego... jakiegoś Scotta - zasugerowała kulawo.
[To jest ta scena, w której powinien wkroczyć Scotty - bohater.
Scott Munro, w tym momencie nie był w bohaterskim nastroju. Nie miał nawet ochoty nikogo ratować, może raczej zabić. To zdecydowanie lepiej by mu wyszło. Wpadł do tymczasowego aresztu jak burza, nawet trochę mokry, bo na zewnątrz właśnie zaczynała się nawałnica. Wcale nie musiał prosić o niczyja uwagę. Przy drzwiach czekał na niego jeden z aurorów, właściwie chyba wydelegowany przez Stuart.
Po telefonie z Ministerstwa pojawił się tam niemal natychmiast, a alarmująco duża liczba połączeń od Victorii tylko go ponagliła.
Zatrzymał się przy mężczyźnie i zamienił z nim kilka zdań, po czym tamten zniknął. Na końcu korytarza stała Vicky z jakąś jasnowłosą dziewczyną, której nie znał. Musiała być jednak czarownicą.
W kilku krokach podszedł do nich, łapiąc Victorię za łokieć i mało delikatnie odwrócił ja w swoją stronę. Wściekłość wyzierała z jego oczu i gestów, a zaciśnięte szczęki sprawiały, że wydawał się jeszcze groźniejszy.
- Co tu robisz? - Zapytał jej ostro, ale jego twarz złagodniała na widok przerażonej miny Vicky. - Co się dzieje?
Victoria zamrugała kilkakrotnie, wpatrując się w Scotta wzrokiem, w którym dominował brak zrozumienia. Całe kilkanaście sekund zajęło jej połączenie faktów i to, że Scott będzie chciał pomóc, ale niekoniecznie jej. W ich interesach pojawił się znaczący konflikt.
- Zamknęli Anthony'ego - powiedziała, na próżno walcząc z drżeniem własnego głosu. - Powiedz mi, że nie chodzi o tę sprawę z "Bahanki", powiedz, że nie chodzi o Jill. Proszę. - Zaciśnięta szczęka Scotta, jego napięte mięśnie i ciężki oddech sprawiły, że głoś ugrzązł jej w gardle, dlatego po prostu pokręciła głową, a potem, zupełnie jak mała dziewczynka, przylgnęła do jego koszuli. Miała wrażenie, że ta scena powtarzała się w jej życiu regularnie co jakiś czas.
Obserwując tę scenę, Leah kręciła głową z lekkim niedowierzaniem. Nie miała pojęcia, kim jest ten facet, ale (z tego, co zdążyła zobaczyć, zanim Victoria go zaatakowała) wyglądał na kogoś, kto nie da sobie w kaszę dmuchać. Najwyraźniej przyszedł tutaj w konkretnym celu i panna Duncan dałaby sobie rękę uciąć, że nie wyjdzie stąd, póki nie dostanie tego, czego chce. Jeżeli był po ich stronie, być może uda mu się uczynić tę całą sytuację odrobinę mniej skomplikowaną.
Leah miała ochotę zwrócić na siebie uwagę, odchrząknąć albo może coś powiedzieć, ale wolała to przeczekać, milczała więc jak zaklęta.
A Scott Munro nie potrafił poradzić nic na to, że w takich momentach jego ręce same wędrowały do jej ramion, obejmując ją mocno. Victoria była ważna, od zawsze, ale w tej chwili ważniejsza była Jill.
- Vicky, posłuchaj - poprosił, ale jego głos nie miał nic z delikatności. Odsunął ją nawet od siebie, tylko odrobinę. - Dowiem się wszystkiego, ale musisz tu zaczekać. I zdaje się, że tak, chodzi o sprawę z Bahanki. Fradenburg musi mieć z tym coś wspólnego. Nie powiedzieli mi nic więcej poza tym, że kogoś zatrzymali. - Mówił, jakby automatycznie, wodząc oczami po otoczeniu. Jego zmysły się wyostrzyły, zupełnie jakby to on znalazł się w sytuacji zagrożenia.
Victoria skinęła tylko głową, nadal wpatrując się w twarz Scotta. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby dodać, miała w głowie istny rozpierdol, bo mętlik był zdecydowanie zbyt delikatnym słowem. Jeszcze nie potrafiła kalkulować tego na chłodno, ale już teraz była pewna jednego: Anthony ją okłamał. Zrobił to po raz kolejny, chociaż mówił, że już tak nie będzie. A ona nie chciała niczego innego, jak tylko móc z nim porozmawiać.
- Dobrze, Scotty. Jeżeli się czegoś dowiesz, proszę, powiedz mi. Chcę wiedzieć.
Scott westchnął cicho i pokiwał tylko głową. Właśnie z jednego z pokoi wyszedł auror ubrany w czarne szaty, dlatego pan Munro puścił Victorię i podążyła za nim. Wystarczyło, że usłyszał nazwisko, a ten zaprosił go do swojego biura. Pewne kwestie zawsze pozostaną niezmienne.
Usiadł przy biurku mężczyzny i spojrzał na niego wyczekująco.
- Co macie na Fradenburga? - Nie miał ochoty na gierki ani podchody. Albo uzyska informacje, albo zdobędzie je od kogoś innego. Auror chyba nie bardzo miał ochote czymś się dzielić.
- Prawdę powiedziawszy niewiele. Zeznania jednego ze świadków i prawdopodobnie jednocześnie uczestnika bójki. Potrzebujemy jeszcze jednego eksperta, żeby zbadać jego różdżkę, sądzę, że wiele nam powie. Więcej niż on sam - odparł w końcu, po chwili milczenia.
- Na jak długo go zatrzymaliście? - Dopytywał Scott przeszywając pracownika Ministerstwa wzrokiem.
- Na razie na 48h, ale jesteśmy mu w stanie postawić wstępne zarzuty. Zbieramy dowody, szukamy świadków i potrzebujemy jeszcze zeznań panny Higgins. Może jest w stanie go rozpoznać. - Na te słowa Scott skrzywił się strasznie i pokręcił głową.
- Rozpozna go, bo go zna, ale nie oskarży. Jest niejako związany z jej przyjaciółką. Spróbujcie z tym uzdrowicielem - zasugerował, a auror potarł brodę w zamyśleniu. Rozmowa trwała jeszcze kilka minut, po czym Scott wrócił na korytarz.
Victoria wyglądała jeszcze gorzej niż wcześniej. Zbladła i drżała. Podszedł do niej i usiadł na ławce obok.
- Mają świadka, oskarżenie to kwestia kilku dni - powiedział poważnie i spojrzał na nią. - Cholera, Vicky, wiedziałaś coś? Zabiłbym drania.
Victoria, nadal wpatrując się w przestrzeń, parsknęła śmiechem. Chyba po prostu w taki sposób reagowała na nadmiar stresu.
- Żartujesz, Scott? Gdybym wiedziała, powiedziałabym ci od razu, w końcu chodzi o Jill. - Obecnie w jej głosie na próżno można było doszukiwać się uprzejmości, kipiała z niej wściekłość. - Okłamał mnie. Poruszałam przy nim ten temat, a on o niczym nie wspomniał, bo wiedział, że jestem z nią powiązana. Z Jillian. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. - Przeniosła wzrok na Scotta i odgarnęła uporczywy kosmyk włosów z twarzy. - Wiesz, jak się teraz czuję, Scott? Jak gówno. Poszłabym stąd, ale najpierw chcę go zobaczyć i chcę, żeby powiedział mi to prosto w twarz.
On miał za to co raz mocniej przypierdolić temu facetowi. To, że znał to nazwisko nie świadczyło o nim zbyt dobrze, a teraz jeszcze to co robił Victorii. Scott z westchnieniem objął Victorie ramieniem. Miał powiedzieć coś w stylu tego, czy zawsze musi wpakować się w najgorsze bagno, ale ugryzł się w język.
- W porządku Vicky, pogadam z nimi, zrobisz co uważasz, ale później wrócisz do domu. Nie ma sensu tu siedzieć. Mają sprowadzić jakiegoś specjalistę od Niewybaczalnych, a później pewnie będą go przesłuchiwać całą noc - odparł o wiele łagodniej i pokręcił głową. - Chcieli jeszcze raz przesłuchać Jill, więc gdyby wpadli na ten pomysł ja muszę z nią być.
- No tak, Jill. Nie chcę, żeby ją męczyli, cholera. Pewnie pójdą też do Augustusa, skoro wtedy z nią był. - Na chwilę przykryła twarz dłońmi i pomasowała wskazującymi palcami swoje skronie, czując, że inaczej jej czaszka pęknie na dwoje. Ten pulsujący ból i uczucie bezsilności, które często dopadały ją w takich sytuacjach, były nie do zniesienia. - Naprawdę muszę z nim pogadać, myślisz, że to da się z nimi wynegocjować? - Zabawne; Leah przysłuchiwała się całej ich rozmowie, a Victoria, zbyt zaabsorbowana własnymi rozmyśleniami i osobą Scotta, zdawała się zapominać o jej istnieniu.
Nawet on nie wszystko był w stanie załatwić, ale dla niej mógł się postarać. Pokręcił krótko głową i wstał z prowizorycznej ławki.
- Spróbuję, ale pewnie będziesz musiała jeszcze poczekać. Te wszystkie procedury trwają zwykle całe wieki, ale odseparowanie go od bliskich ma też swoją funkcję. Nie wiem czy nie będziesz musiała przyjść jutro - powiedział wzruszając ramionami. - Zobaczę co da się zrobić. - Po chwili zniknął w jednym z biur aurorskich. Nie było go dobre dziesięć minut, zanim wyszedł na korytarz.
- Masz pięć minut. Żadnych różdżek i spróbuj go wypytać o to co się tam stało. - To polecenie z całą pewnością było odgórne. - Tylko pod takimi warunkami tam wejdziesz.
Victoria tylko na to czekała; natychmiast podniosła się z ławki i tylko skinęła Scottowi głową, nie chcąc tracić czasu. Na podziękowania powinien przyjść czas znacznie później. Minęła kilka drzwi aż dotarła do tych, za którymi zniknął Anthony. Pracownik Ministerstwa chyba wyczuł jej obecność, bo uchylił przed nią wrota i natychmiast za nimi zatrzasnął, a ona została sam na sam z Anthonym po tym, jak upewnili się, czy zna zasady. Opadła na krzesło naprzeciwko niego, krzywiąc twarz przez rażące światło jarzeniówek, które kojarzyło jej się z mugolskim aresztem, a potem nareszcie wbiła w niego wzrok.
- Nie mam dużo czasu - powiedziała od razu, kładąc na stole ręce ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami, pokrytymi bordową emalią. - Wyciągnę cię stąd. Jeszcze nie wiem jak, ale to zrobię. Ale nie mogę uwierzyć w to, że znów mnie okłamałeś. - W jej głosie dało się usłyszeć zawód i, cóż, najzwyklejszy w świecie ból.
To wszystko działo się trochę zbyt szybko, żeby Anthony zdołał nadążyć. Jego rozmowa z Victorią nie powinna tak wyglądać, a już na pewno nie powinna się odbywać w takim miejscu i takich okolicznościach. Nie zdążył jeszcze przetrawić informacji, że ona już o wszystkim wie (chociaż sam fakt, że zobaczył ją na tym cholernym korytarzu, nie zdradzał mu, jak wiele jej powiedzieli), a już musiał stanąć z nią twarzą w twarz, żeby się wytłumaczyć. Cóż, nie miał w rękawie żadnego usprawiedliwienia, nie zdążył jeszcze sobie tego przemyśleć. Drugiej szansy mógł wcale nie dostać.
- Nie miałem pojęcia, że to Jill oberwała - powiedział sucho, głosem kompletnie wypranym z emocji. Patrzył na Victorię z rezygnacją, bo coś mu mówiło, że zrobił właśnie wielki krok ku zaprzepaszczeniu tego wszystkiego, co ich łączyło. - A kiedy mi o tym powiedziałaś, było mi zwyczajnie wstyd się przyznać. 'Wiesz, kochanie, to ja byłem tym idiotą, który przypadkowo walnął twoją przyjaciółkę Cruciatusem'. Potem już tylko liczyłem na to, że się nie wyda. Przepraszam.
Oderwał wreszcie wzrok od twarzy Victorii, kierując go na jej dłonie. Miał niewyobrażalną ochotę ich dotknąć, ale coś go blokowało i nie mógł wykonać żadnego ruchu.
- To była najgłupsza rzecz na świecie, jakiś kretyn mnie zaczepił, najwyraźniej wiedział o moim życiu więcej niż ja sam. Sprowokował mnie, a ja byłem po paru drinkach i... puściły mi nerwy. Chyba zapomniałem, że znam inne zaklęcia, to było odruchowe.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł nagle, uświadamiając sobie, że przyznawanie się do takich rzeczy wcale nie jest mądre. Victoria tak naprawdę nie miała pojęcia, co kiedyś robił, mogła się tylko domyślać, że Niewybaczalne są dla Anthony'ego jak durny Lumos dla innych czarodziejów. Wszystkie Niewybaczalne.
Victoria westchnęła ciężko, kręcąc głową z odrobiną niedowierzania. Jednak nie miała teraz czasu na takie westchnienia; każda sekunda była na wagę złota, a ona wiedziała, że zostało jej ich zaledwie sto osiemdziesiąt.
- Właśnie o to chodzi. To, że to była Jill nie jest w tym najważniejsze, chodzi o to, że to, co zrobiłeś, samo w sobie nie było niczym dobrym. To mogłam być ja, to mogła być Rosalie, a wtedy byłoby jeszcze gorzej - powiedziała Victoria, ponownie wbijając w niego spojrzenie niebieskich oczu, których tęczówki były teraz nieco ciemniejsze niż zwykle. - Ale nie jestem tu po to, żeby prawić ci kazania. Masz jakiś plan? Jest osoba, do której mogłabym się zwrócić, żeby cię stąd wyciągnąć? - spytała, a potem ściszyła głos tak, że Anthony ledwo mógł ją usłyszeć. - Bo Scott Munro zrobi wszystko, żebyś gnił w Azkabanie. Mnie też pewnie przesłuchają pod veritaserum, dlatego nie mów mi zbyt dużo. Po prostu powiedz, co mam zrobić.
Leah miała wrażenie, że tyłek już zdążył jej przyrosnąć do tego cholernego krzesła, a w dodatku czuła się średnio fajnie, bo nikt nie zwracał na nią uwagi. Kiedy ten facet poszedł załatwiać Victorii randkę w areszcie, zdążyła ją tylko zapytać, czy to Scott Munro, a ona jedynie przytaknęła, nie ciągnąc tematu. Cóż, najwyraźniej przebłysk geniuszu panny Duncan już został zapomniany. Może to i lepiej, że nie musiała dłużej udawać córki pana F., jeszcze kazaliby jej tam do niego iść. Nie potrafiła sobie wyobrazić, o co miałaby go zapytać.
Victoria zniknęła za drzwiami, podsuwając Leah myśl, że mogłaby teraz niepostrzeżenie się stąd wymknąć, ale przecież nie przyszła tu tylko dla towarzystwa. Musiała się czegoś dowiedzieć, zanim porozmawia z Rose.
- To zawsze tak działa? - zapytała tego całego Scotta, patrząc na niego kątem oka. Najwyraźniej był emocjonalnie zaangażowany w tę sprawę, i to raczej nie ze względu na Victorię. Leah nie miała pojęcia, o co dokładnie chodzi, ale, cóż, już przywykła do tej myśli. - Wystarczy mieć znane nazwisko, żeby otworzyć wszystkie drzwi, zamknięte dla zwykłych śmiertelników?
Zabawne - Victoria naprawdę nie chciała prawić Anthony'emu kazań? Ten tekst o tym, że to mogła być ona albo Rosalie, był ciosem poniżej pasa. Zbyt dobrze to wiedział, nie musiała mu tego mówić. Nie zwracał uwagi na to, w kogo trafił, w tamtej chwili liczyło się tylko uratowanie własnego tyłka. To była nieudolna próba, jak widać.
Pokręcił głową.
- Nic nie rób, mam dobrego prawnika, sam się z nim skontaktuję - powiedział stanowczo. - Nie mieszaj się do tego, Vicky, proszę. Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć, jak to wygląda od środka. Jeżeli uda ci się trzymać od tego z daleka, niedługo będzie po wszystkim. A Munro może mnie pocałować w dupę.
Scott zapomniał o jej obecności, to prawda, ale w tej chwili właśnie spojrzał na nią, jakby spadła z kosmosu. Chyba nawet wytrzeszczył na nią oczy lekko. Ta mała była odważna. Ale wypadało zachować chociaż pozory kultury.
- Wybacz, nawet się nie przedstawiłem. Scott Munro. I to chyba nie jest tak do końca, że chodzi o samo nazwisko. Trzeba znać wielu ludzi, którzy znają innych ludzi. Cała ta machina to wiele zależności i małych przysług, a czasami wielkich pieniędzy. Można mówić o samym nazwisku, ale to duże uproszczenie - powiedział pocierając brodę w zastanowieniu. - Uwierz, że czasami wolałbym być całkiem anonimowym człowiekiem. Jak się nazywasz? - Zapytał posyłając jej może nie za szeroki, ale całkiem przyjazny uśmiech.
Victoria posłała mu spojrzenie, w którym można by się doszukać odrobiny rozbawienia, pomieszanego z wściekłością.
- Nie potrafię siedzieć w miejscu i bezczynnie czekać na to, co się stanie, ale skoro mnie o to prosisz, przynajmniej mogę spróbować - powiedziała, słysząc już, że pracownik Ministerstwa ostrzegawczo stuka w drzwi, dając jej znak, że nadszedł czas na koniec rozmowy. - Jeżeli to ci pomoże, myślę, że Scott będzie chciał wynająć Ryana Collinsa. A on był związany z Jillian, więc widzę tutaj konflikt interesów. Z drugiej strony, będzie równie zdeterminowany, jak on sam, żeby ci dowalić. - Victoria podniosła się z krzesła i posłała mu ostatnie spojrzenie, nareszcie przejawiając swój strach w drżeniu rąk. Zaciętość, która jeszcze chwilę wcześniej malowała się na jej twarzy, płynnie zastąpił smutek. - Muszę powiedzieć Rosalie, że tutaj jesteś - rzuciła na koniec Victoria, a potem przekroczyła próg drzwi i, widząc na korytarzu Scotta rozmawiającego z Leah, oparła się o chłodną ścianę, próbując powstrzymać łzy, które cisnęły jej się do oczu.
To wcale nie była odwaga, a zwyczajna ciekawość. Leah nie miała pojęcia, kim jest Scott Munro, pierwszy raz usłyszała to nazwisko kilkanaście (kilkadziesiąt?) minut wcześniej, z ust Victorii. I nie chciała być bezczelna czy nieuprzejma - to był po prostu dobry sposób na zwrócenie na siebie uwagi.
- Jeżeli to ma komuś pomóc, to spoko - skwitowała. - Gorzej, jak tak zwanej wpływowej osobie zależy na tym, żeby zaszkodzić innym, wtedy to jest trochę nie fair. Poważnie ma pan ochotę zabić pana F.? Nie rozumiem, to fajny gość. Jest ojcem mojej przyjaciółki.
Nadal się nie przedstawiła, ale zrobiła to celowo, w ramach zachowania anonimowości, o której mówił Scott.
Scott zwrócił uwagę na tą przekorę z jaką pominęła jego pytanie o nazwisko. Miał ochotę się zaśmiać, ale chyba nie bardzo by mu to wyszło. Nie w tych okolicznościach.
- Mogę jeszcze rozważyć urwanie mu co najmniej jednej ważnej części ciała ze szczególnym okrucieństwem. I nie chodzi o niego, a o Jill, dziewczynę której zrobił krzywdę. Jest prawie moją siostrą, muszę się nią opiekować. Ale sądzę, że nie będę musiał nic robić. Za użycie Cruciatusa trafia się do Azkabanu - powiedział na tyle cicho by nikt więcej nie mógł go usłyszeć. Rozmawianie o przebiegu śledztwa nie było najlepszym pomysłem. - I nie ma tu za wiele do rzeczy moje nazwisko.
- Pocieszające - mruknęła pod nosem Leah. - Cóż, może nazwisko Fradenburg okaże się choć trochę istotne.
Wstała z miejsca, zamierzając kupić kolejny napój kawoniepodobny w tym śmiesznym automacie, ale zaraz zrezygnowała z tego pomysłu, dostrzegłszy Victorię. Już na pierwszy rzut oka było widać, że ta rozmowa sporo ją kosztowało, ale Leah nie mogła się nad nią litować, musiała przecież poznać jakieś szczegóły, choćby były nieistotne. Podeszła do panny Archibald, w skupieniu mrużąc oczy.
- Powiedział ci coś, co mogłabym powtórzyć Rosalie w ramach jakiegokolwiek wyjaśnienia? - zapytała szybko.
Victoria rzuciła Leah krótkie i dość obojętne spojrzenie, a potem odsunęła się od ściany, odnotowując, że odrobinę kręci jej się w głowie, kiedy nie ma już żadnego oparcia.
- No cóż, przyznał się do winy i powiedział, że mam się trzymać od tego z daleka. Wynajmie prawnika i ma nadzieję, że zwolnienie go to kwestia czasu. Jest cholernym optymistą - powiedziała sarkastycznie, w ostatniej chwili hamując się przed przewróceniem oczami. Zabawne, jak szybko ulegała zmianom emocji; smutek, który jeszcze przed chwilą odczuwała, płynnie przeszedł w bezsilną złość. Tak, Victoria była wściekła i odczuwała ogromną potrzebę wlania w siebie jak największej ilości alkoholu. - Idę stąd, nic tu po mnie.
Leah za to zrobiło się... przykro. Tak naprawdę jej ślizgońskie serducho było przepełnione sympatią do ludzi, tylko czasem okazywała to w dziwny sposób. W porównaniu do Rosalie była co prawda aniołkiem, ale swoje za uszami też miała. Tylko że teraz nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby rzucić jakiś kąśliwy komentarz; to była zbyt poważna sprawa.
- Hej, zaczekaj - odezwała się wyjątkowo, jak na nią, łagodnie. - Dzięki, że mnie ze sobą zabrałaś. Jeżeli ta sprawa się jakoś ruszy i Rosalie dowie się o tym pierwsza, to, hm, wiem, gdzie jest twoja restauracja. A ty wiesz, gdzie my mieszkamy, więc mam nadzieję, że możemy liczyć na ewentualną wzajemność.
Panna Fradenburg mogła myśleć o Victorii, co tylko chciała, ale musiała się pogodzić z faktem, że ta związała się z jej ojcem. Zasługiwała na to, żeby wiedzieć, co się z nim dzieje. Chociaż deklaracja Leah mogła okazać się zupełnie nieprzydatna; Victoria pokazała, że całkiem nieźle radzi sobie ze zdobywaniem informacji.
Victoria skinęła głową, mierząc Leah uważnym spojrzeniem. No cóż, ta dziewczyna na pewno zyskała u niej większą sympatię niż Rosalie, być może dlatego, że przynajmniej udawała, że nie jest do niej uprzedzona.
- Jasne. Ale przekaż Rosalie, że i tak muszę z nią porozmawiać, chociaż już teraz jestem w stanie sobie wyobrazić, jak na to zareaguje. Jesteśmy w kontakcie - powiedziała, idąc w stronę ławek, gdzie przystanęła jeszcze na moment przy Scotcie. - Dzięki, że tak szybko tutaj dotarłeś, a teraz cóż, idę do domu. Muszę się położyć, jestem tym wszystkim wykończona - oznajmiła mu, wzruszywszy ramionami. Schyliła się, żeby ucałować go w policzek, chociaż ten gest naprawdę sporo ją kosztował w obliczu tego, po której stronie stał teraz Scott, a potem opuściła ten cholerny budynek, wiedząc, że musi się jak najszybciej napierdolić.
Rosalie pojawiła się w tym całym jakimś pseudomagokompisariacie z głośnym trzaskiem, a później ze złością pokonała niezbyt przyjemny korytarz. Złość była dużo łatwiejszym uczuciem niż zdenerwowanie.
Dopadła jakiegoś faceta w czarnej szacie, stojącego przy jakichś drzwiach i najwyraźniej ich pilnującego i poinformowała go, że chce się zobaczyć z Anthonym, choć trafniejsze byłoby określenie "zażądała spotkania". Czarodziej poinformował ją, że to nie możliwe, a na jej słowa, że jest córką zatrzymanego odpowiedział, że już rozmawiał z Rosalie.
- Jesteś kretynem, że nie sprawdziłeś tożsamości - zawyrokowała, a w jej głosie było tyle jadu, że czarodziej wyglądał na sparaliżowcanego. - I tak cię zwolnią, więc wyświadcz sobie tę przysługę i daj swoim szefom powód do tego, żebyś przynajmniej wiedział, za co cię wyjebali.
Można by się spodziewać, że po takich słowach to Rosalie wyleci z tego budynku, ale podziałało. Facet, zupełnie nie wiedząc co zrobić czy powiedzieć, odsunął się od drzwi, dając tym samym Rosalie zgodę na wejście do środka. Więc weszła. A w środku przy jakimś lichym stoliku zobaczyła swojego ojca i innego czarodzieja, który chyba próbował wyciągnąć z niego jakieś informacje. Widząc, co się porobiło wstał od stołu, szurając krzesłem i poszedł nawrzeszczeć na odpowiedzialne za to osoby. Rosalie została sam na sam z ojcem.
- Jesteś idiotą - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Nie powinna pozwalać sobie na takie słowa, ale przecież wszyscy wiedzieli, że taka jest prawda, nawet Anthony. Więcej w tym było zakamuflowanej troski niż obrazy. - Możesz mi wytłumaczyć, o co tu chodzi? Dlaczego?
Widok Rosalie wprawił Anthony'ego w lekką konsternację - podobno nie miał prawa do wizyt, a tymczasem już kolejna osoba w sobie tylko znany sposób wywalczyła możliwość rozmowy z nim. Zastanawiające, w jaki pokrętny sposób dbają tutaj o swoje interesy.
- Panuj nad słownictwem - odezwał się bez większego namysłu, darując sobie powitanie córki. - Chyba się trochę zapominasz. Wiem, że jesteś zdenerwowana, ale zupełnie niepotrzebnie. To nie jest najlepsze miejsce na rozmowę, w ogóle nie powinno cię tutaj być. Zaczekaj, aż wrócę do domu.
Zanim jeszcze przebrzmiało ostatnie słowo, przesłuchujący go auror wrócił, w asyście dwóch innych. Anthony nie mógł uwierzyć, że w ogóle stąd wyszedł bez słowa, zamiast wyrzucić Rosalie, a dopiero potem wyjaśniać okoliczności zaistniałej sytuacji. Poziom niekompetencji pracujących tutaj ludzi był niewyobrażalny; czyżby darowano sobie szkolenie ich, bo wychodzono z założenia, że w Cherietown i tak nie będą mieli okazji, żeby się wykazać?
- Sorkins, odprowadź panią do wyjścia - polecił ten z czarodziejów, który najwyraźniej był szefem. Jego barczysty towarzysz podszedł do Rosalie i wskazał dłonią drzwi. W tym samym momencie Anthony poczuł szarpnięcie w nadgarstkach i zdał sobie sprawę, że znów został skuty zaklęciem. Z trudem stłumił wiązankę przekleństw, która cisnęła mu się na usta. - Chyba nici z przesłuchania, panie Fradenburg, wracamy do celi.
Cherietown wyrasta na kolejne ważne miejsce na magicznej mapie Wysp. Oprócz własnego oddziału szpitalnego mają też miejsce, gdzie pracownicy Ministerstwa Magii mogą realizować swoje zadania bez konieczności powrotu do Londynu. W obu tych miejscach Camille van Leer była. Z własnej, nieprzymuszonej woli. Dziś, niechlubnie, musiała się stawić w Podwydziale Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Z samego rana dostała wiadomość, dostarczoną przez małą uprzejmą sowę, z zaproszeniem na przesłuchanie wyjaśniające. Podane było tylko miejsce, data i godzina, dlatego Camille nie miała pojęcia, dlaczego musi teraz siedzieć w ponurej, mało przyjemnej sali, przy stole, w towarzystwie trzech pustych krzeseł i wiszącej lampy, która, gdyby nie fakt, że jest jasno, irytująco mrugałaby nad jej oczami. Mężczyzna, który ją tu wpuścił, zostawił ją ze słowami, by się rozgościła, nie informując jej przy tym, kiedy pojawi się ktoś, kto jej wszystko wyjaśni. To nic, że to ona miała wyjaśniać.
Wyjaśnienia oczekiwał też Charles Campbell. No, poniekąd, chociaż stopień jego wkurwienia właśnie sięgnął zenitu - jakim prawem ktokolwiek wyrywał go z pracy i to w dodatku podczas przerwy na obiad? Gniewnie pchnąwszy drzwi od tego ponurego budynku, Charles, wraz z facetem niższym od siebie o głowę, który robił groźną minę, próbując nabrać - bez powodzenia - autorytarnego charakteru, poprowadził go przed kolejne drzwi. Nakazawszy mu usiąść, co Charles, z dużą niechęcią, uczynił, zniknął za rzeczonymi drzwiami. Charles wiedział jedynie, ze został wezwany na przesłuchanie; list, który otrzymał od Ministerstwa Magii, niczego więcej nie wyjaśniał. A jednak, w jego głowie automatycznie pojawiła się rozmowa z Ryanem Collinsem, jeszcze z czasu imprezy, którą u siebie organizował. Czy to możliwe, że dopiero po takim czasie Ministerstwo zreflektowalo się i postanowilo ich sądzić za uzycie czarów w towarzystwie mugoli? Pokręciwszy głową z wyraźnym niesmakiem, Charles rozejrzał się po korytarzu w poszukiwaniu automatu z - o tym był przekonany - lurowatą kawą.
Po kwadransie czekania, który zdawał się trwać o wiele dłużej, Camille zaczęła nerwowo stukać palcami o blat stołu. W głowie Camille pojawiła się kusząca myśl, żeby olać to wszystko i po prostu stąd wyjść. Rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku drzwi i w tym właśnie momencie drzwi te się otworzyły, a w drzwiach stanął wysoki, dość solidnie zbudowany czarodziej. Och, na magię płynącą we krwi tego jego mościa wskazywał nie tylko fakt, że znajdował się w tym budynku, ale też długa szata o najczerniejszej z możliwych barw. Prosta, bardzo elegancka, prezentująca się zdecydowanie lepiej niż szpitalne uniformy, w których ona sama musiała pracować. Skrzywiła się na tę myśl, co było bardzo absurdalne w obecnej sytuacji.
- Witam, panno van Leer. Nazywam się Goodman, jestem pracownikiem Wydziału Przestrzegania Prawa Czarodziejów - wyrzucił z siebie czarodziej znudzonym głosem, nie podnosząc wzroku znad pergaminów, które przeglądał. Odłożył je na stół i dopiero wtedy spojrzał na Camille. - Zaproszono tu panią w celu wyjaśnienia zdarzenia z 12 sierpnia. Może pani opowiedzieć, co sie wtedy działo? - Camille rozpaczliwie próbowała sobie przypomnieć, co się działo tego dnia, ale nic jej się nie kojarzyło z tą datą. Próbowała sobie też przypomnieć jakąś niezwykłą historię, ale też nic nie przychodziło jej do głowy. Czarodziej chyba dostrzegł jej konsternację. - Chodzi o sytuację na tutejszym basenie.
Teraz wszystko stało się jasne. No, prawie. Camille nie rozumiała, dlaczego Ministerstwo chce wyjaśniać tę sprawę po tak długim czasie. Sądziła, że to prostu rozejdzie się po kościach.
- Ktoś zaczął się topić. Nikt nie zareagował więc ja musiała coś zrobić - powiedziała spokojnym, nawet obojętnym tonem. - Miałam pozwolić mu się utopić? Skoro nikt nie zauważył, że potrzebuje pomocy, to nikt nie zauważył też różdżki.
- Tego nie może być pani pewna. Zna pani ustalenia Statutu? - Camille niechętnie kiwnęła głową. - A więc wie pani doskonale, że niedopuszczalne jest używanie magii w obecności tak dużej liczby mugoli. Świadomie złamała pani ten zakaz. - Camille otworzyła usta, żeby wyjaśnić, że przecież, na Merlina, chodziło o ludzkie życie, co Statut przecież dopuszcza, ale czarodziej jej przerwał, odgadując jej myśli. - Od zapewniania bezpieczeństwa w takich miejscach mugole posiadają odpowiednie służby. To nie jest pani zadanie.
Chwilowo nie miała żadnego argumentu. Coś jej się wydawało, że ratowanie życia nikogo nie przekona.
- Oprócz tego zarejestrowano użycie poważnego zaklęcia na mugolu - powiedział ten cały jakiś Goodman, który wcale nie wyglądał teraz na takiego dobrego faceta. - Musimy prosić o pani różdżkę w celu weryfikacji rzucanych tego dnia zaklęć. - Chciała zaprotestować, licząc na to, że uda jej się jakoś z tego wymigać. Bo że rzucono Obliviate z jej różdżki - tego na pewno sie doszukają. Już otwierała usta, ale ubiegł ją czarodziej z Ministerstwa. - Panno van Leer, proszę nie utrudniać. Tym czy innym sposobem dowiemy się prawdy. Dla pani będzie lepiej, jeśli będzie to ten sposób.
Chcąc nie chcą wyciągnęła różdżkę i położyła ją na stole.
- Proszę poczekać na korytarzu, analiza może chwilę potrwać.
I po raz kolejny, chcąc nie chcąc, Camille wstała i skierowała się w stronę drzwi. Miała bardzo zmieszane odczucia i nie mogła się zdecydować na żadne z nich. Wyszła na korytarza, a tam ujrzała siedzącego na jednym z lichutkich krzesełek, o mój Boże, Charlesa Campbella. Dopiero do niej dotarło, że też był w to zamieszany.
No jasne, że był. W koncu, jakby się nad tym głębiej zastanowić, był na pewno jednym z niewielu czarodziejskich obywateli tegoż miasteczka, który potrafił miotać zaklęciem zapomnienia na lewo i prawo. Zobaczywszy Camille, Charles uśmiechnął się półgębkiem; jej tutejsza obecność w pewnym stopniu dodała mu otuchy, jednocześnie go martwiąc. Chciał ją przecież trzymać od tego z daleka, w końcu właśnie dlatego nie rzucił jej nazwiskiem, gdy Ryan pytał go o szczegóły ich, z pozoru niewinnej, wizyty na basenie. Westchnąwszy, podniósł się z krzesła, zgniótłszy w dłoni plastikowy kubek i rzucił go do stojącego nieopodal kosza do śmieci, a następnie objął drobną blondynkę ramieniem. Wyglądała na odrobinę przestraszoną, a bynajmniej nie był to widok, do którego Charles zdążył przez coraz dłuższy czas ich znajomości przywyknąć.
- Cześć, mała - przywitał ją, starając się, żeby w jego głosie pobrzmiewała zwyczajowa drwina. - Jak się miewasz? - Camille już miała mu odpowiedzieć, ale postawny czarodziej przerwał jej w pół westchnienia, bez ceregieli nakazując Charlesowi wejść do środka. Nie zdążył jej nawet poprosić, zeby na niego poczekała, bo już siedział na cholernie niewygodnym krzesełku, twarzą w twarz z czarodziejem, w którego spojrzeniu dostrzegł zniecierpliwienie.
- Witam, panie Campbell. Nazywam się Goodman, jestem pracownikiem Wydziału Przestrzegania Prawa Czarodziejów - powtórzył facet, sprawiając, że początek tej rozmowy przebiegał bliźniaczo podobnie do przesłuchania Camille, o czym Charles nie mógl mieć bladego pojęcia. - Zaproszono tu pana w celu wyjaśnienia zdarzenia z 12 sierpnia. Może pan opowiedzieć, co się wtedy działo? - Z wyrazem wyczekiwania na twarzy, Goodman rozparł się wygodniej na swoim krzesełku i milczał, czekając na wyznanie Charlesa. Podrapawszy się po trzydniowym zaroście, Charles w skupieniu wbił w faceta swoje zwyczajowe, lodowate spojrzenie. Na twarzy Goodmana pojawił się ledwo zauważalny wyraz dyskomfortu, co natychmiastowo dało Charlesowi poczucie przewagi.
- Byłem na basenie - odparł, niby to lekko, nadal nie spuściwszy wzroku. Nie był w tej dziedzinie życia nowicjuszem, wiedział, jak pogrywać z przesłuchującymi, dopóki nie sięgną po veritaserum. - Dbam o formę, chyba widać. Polecam. - Hamując parsknięcie śmiechem na widok miny Goodmana, Charles również rozparł się wygodniej na swoim krześle: no, przynajmniej w miarę możliwości.
- Bez żartów - uciął Goodman, wyraźnie zniecierpliwiony, machnąwszy dłonią tak, jakby rzucał niewidzialną różdżką jakiś czar. - Nie będzie pan utrudniał sprawy, to jakoś dojdziemy do konsensusu. Dnia 12 sierpnia zostały rzucone czary na terenie tutejszej pływalni, w obecności mugoli, czego pan i panna van Leer byliście doskonale świadomi. Niech pan nie próbuje mi tu mydlić oczu próbami ratowania życia.
- Słucham? - Charles spojrzał na niego, nie mogąc powstrzymać cisnącego mu się na twarz wyrazu obrzydzenia. - Ratowanie życia zawsze, w każdej sytuacji, powinno być kwestią priorytetową. Chociaż, jak tak na pana spojrzę, to zastanawiam się, czy mam rację. - Charles, świadomy tego, co zaraz nastąpi, podniósł się z krzesła i rzucił na stół swoją różdżkę, patrząc na Goodmana z góry. Odczuwał przy tym dziką satysfakcję, chociaż wiedział, że właściwie tylko pogarszał sprawę. - Badajcie sobie co chcecie, nic więcej nie będę mówił. Żegnam. - Wymaszerował z pomieszczenia, trzasnąwszy drzwiami. Camille jednak postanowiła na niego poczekać, dlatego opadł na krzesło tuż obok niej, nie przejmując się głośnym stęknięciem mebla. - Co za skurwiel. dnia Pon 0:09, 28 Wrz 2015, w całości zmieniany 1 raz
Camille miała nadzwyczajny dar do wplątywania się w kłopoty. I nie miała daru wyplątywania się z nich, tak jak Charles. Siedząc na korytarzu uświadomiła sobie, że wszystkie podejrzenia padną na nią. Chociaż to lekkie nadużycie - wszystkie te podejrzenia się potwierdzą, bo to z jej różdżki padły zaklęcia.
- Coś taki zły, hę? - zagadnęła Charlesa beztrosko. No, bardzo dobrze udając beztroskę. W tej chwili nie była zaniepokojona, bardziej zła na samą siebie za swoją życiową lekkomyślność. - Wiem, że nie serwują tu najlepszej kawy, ale to nie powód, by dać się tak wyprowadzić z równowagi.
Uśmiechnęła się do Charlesa samymi kącikami ust.
Camille mogła i sobie nie być zaniepokojona, częściowo dlatego, że pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z możliwych konsekwencji. Charles, który od jakiegoś czasu nieźle "siedział w temacie", nie potrafił już wykrzesać z siebie optymizmu. Abstrahując od tego, że Goodman wyglądal mu na niezłego skurwiela, najzwyczajniej w świecie był głodny. Nie wiedział też, ile im zajmie złożenie ich zeznań do kupy. Z drugiej strony, nikt nie powiedział im, że nie mogą się stąd ruszać.
- Muszę sobie podnieść poziom cukru we krwi, bo chyba zaraz zasnę - oświadczył, podwijając rękaw standardowo czarnej koszuli, której egzemplarzy miał w swojej szafie chyba z dziesięć. - Mocno cię męczyli? - Wydawało mu się, że Camille trzyma się calkiem nieźle, a to świadczyło tylko o jednym: najgorsze zostawili na koniec.
Camillee westchnęła ciężko. Ta sytuacja wydawała jej się dosyć abstrakcyjna, ale w żaden sposób nie miało to pozytywnego wydźwięku.
- Nawet nie bardzo - przyznała. - Chcieli tylko wiedzieć, co się stało. Ach, no i oczywiście dostałam po łbie za bohaterskie zrywy. Do tej akcji z ratownikiem tez się przyczepili. To znaczy, napomknęli, jakby sami chcieli wyjaśnić, co się stało.
To było dosyć dziwne. Zasygnalizowano jej, że stało się coś jeszcze, ale wcale nie chcieli wyjaśnień od niej. Skoro już ją tu wezwali, to po co robili sobie kłopot z tym całym badaniem różdżki. Tym bardziej, że, jak to powiedział Goodman, i tak się dowiedzą, w ten czy inny sposób.
- Wzięli też twoją różdżkę, nie? - zapytała chyba tylko po to, by się upewnić, że się nie myli. Dobrze mieć choć odrobinę pewności.
- Taaa - przytaknął Charles odrobinę leniwie, znów spojrzawszy w kierunku automatu z czymś, będącym substytutem kawy. Stojący nieopodal znak wskazywał z kolei na obecność w budynku tzw. sklepiku spożywczego, w którym Charles spodziewał się plastykowych w smaku pączków i wyrobów czekoladopodobnych. Na samą myśl o rarytasach, jakie miał dwa kroki od siebie we własnej pracy, poczuł jeszcze większą złość. Jego potrzeby zdawały się sygnalizować jedna po drugiej, bo oto jego organizm zaczął się domagać natychmiastowego dostarczenia mu nikotyny. - Myślisz, że musimy tu czekać? - zapytał, klepiąc się bezwiednie po kieszeniach spodni w poszukiwaniu paczki papierosów, a potem, zupełnie bez zmiany intonacji, zdecydował się dodać: - Przesluchają nas pod veritaserum, jestem tego pewien. Zastanawiam się tylko, czy zrobią to tutaj, nieoficjalnie, czy każą nam stawić się w siedzibie Ministerstwa.
Camille rzuciła Charlesowi naprawdę nieprzyjazne spojrzenie. Nie na niego była zła, nie na słowa, które wypowiedział, ale fakt, że wizja, którą przed nią roztoczył średnio jej się podobała.
- Nie chce mi się zabierać znowu do Londynu, chociaż Ministerstwo chętnie bym sobie obejrzała - mruknęła, a w jej głosie można było wyczuć delikatną drwinę zaadresowaną do pracowników Ministerstwa. Tym razem niczego nie udawała. Wcale jej się nie podobało, że chcą ich potraktować jak przestępców, a właśnie z tym skojarzyły jej się te plany. - Nikt nie powiedział, że mamy tu siedzieć, ale nie usłyszałam też nic w stylu "dziękuję, to już wszystko". Możemy zaryzykować i zniknąć stąd na chwilę.
O proszę, kto tu się taki buńczuczny zrobił? Camille była chyba w stanie teraz stawić czoła całemu pieprzonemu systemowi.
Charles posłał jej wiele mówiące spojrzenie, a potem podniósł się z krzesełka, czekając, aż Camille pójdzie w jego ślady. Miał po dziurki w nosie przebywania w tym obskurnym miejscu. Automatycznie zmierzwił swoje potargane przez wiatr włosy, a potem posłał blondynce szybkie spojrzenie. Dobrze, że akurat oni dwoje wpakowali się w takie tarapaty, bo nie od dziś wiadomym było, że z postaci Camille promieniują jakieś takie iskierki słońca, które nieco poprawiały mu, obecnie dość chujowy, nastrój.
- Masz jakiś pomysł na to, gdzie możemy iść? Mi pasuje nawet jakiś sklep, bylebym dostał cokolwiek do żarcia - oznajmił, na chwilę odstawiając na boczny tor temat dzisiejszego przesłuchania.
Camille w końcu podniosła się z krzesełka, automatycznie poprawiając dość obcisłą bluzkę, która trochę pofałdowała jej się przy siedzeniu.
- Chodź, przejdziemy się i zobaczymy, co nam się trafi. A później znikniemy - zaproponowała tonem tak neutralnym, jakby mówiła o pogodzie. W jej oczach i delikatnym uśmiechu kryło się jednak coś niebezpiecznego. Na miejscu Charlesa podeszłabym dość sceptycznie do jej propozycji. Nie od dziś wiadomo, że Camille ma głupie pomysły.
Chwyciła Charlesa za nadgarstek, oplatając go szczupłymi palcami, i wyprowadziła pana Campbella na ulice średnio ujmującej okolicy. Ale nawet i tu można znaleźć jakieś sklepy, a nawet małe knajpki!
W jednej sekundzie pojawili się znowu w cherietownowskiej placówce Ministerstwa. Camille odniosła wrażenie, że nie ma tu żywego ducha. Budynek z zewnątrz nie wyglądał najlepiej, nic dziwnego, to było przecież jeno ze standardowych zabezpieczeń przed mugolami, środku jednak nie było dużo lepiej. Niby nic im się na głowę nie sypało, ale wszystko było takie monotonne. Pustka przytłaczała.
- Myślisz, że nasz szukali? Albo szukają? Czy my powinniśmy ich znaleźć, jakby jednak nas wcześniej szukali? - Chyba zaczynała paplać. - Nie śpieszy mi się do nich, ale chyba chciałabym to mieć za sobą jak najszybciej. Jest tu ich więcej, niż ten jeden Goodman, nie? Na pewno. Ja bym oszalała, jakby mnie wysłali samą do takiego miejsca.
W otoczeniu tych pustych ścian paplanina Camille, nawet jeśli mówiła bez sensu, dodawała trochę otuchy. Dawała złudne wrażenie, że jest ok.
Charles wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Cięte riposty, które były dla niego chlebem powszednim, w tej wyjątkowej sytuacji wydawały się pasować zupełnie jak kwiatek do kożucha. Ruszył przodem, nie mówiąc ani słowa, a potem rzucił zaklęcie, które miało potwierdzać obecność ludzi w danym miejscu. I faktycznie tak było; oznaczało to więc, że chyba powinni iść w to samo miejsce, co poprzednio.
- Dobra, jebać, miejmy to z głowy - oświadczył, gotów pchnąć drzwi do sali przesłuchań, jednak spóźnił się dosłownie o sekundę; już po chwili patrzyła na nich, ponownie zdegustowana na jego widok, twarz Goodmana. - Najpierw zapraszam panią van Leer - oświadczył szorstko, starannie wyminąwszy wzrokiem Charlesa.
[Jak Charles rzuca zaklęcia bez różdżki?
Jej dylematy chyba nagle się rozwiązały. Szkoda, jak gadała, to przynajmniej nie myślała. Merlinie, nie była jakąś tam pierwszą lepszą trzęsącą portkami pannicą. Przeżyła chwilę, w których o wiele bardziej powinna się bać. Niezauważalnie wyprostowała plecy, dumnie uniosła głowę i pewnym krokiem ruszyła w stronę sali przesłuchań. W drzwiach wymieniła spojrzenia z Charlesem, nie musi się o o nią tak martwić, nie da im się za łatwo. Goodman zamknął za nią drzwi i chyba chciał gestem nakazać jej by usiadła, ale Camille nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem, od razu kierując się w stronę krzesła, na którym siedziała wcześniej. Na stole leżała jej różdżka, ale wyraźnie było widać, że w tej chwili nie jest przeznaczona dla niej.
Goodman podszedł do stołu i wyciągnął z ukrytej w szacie kieszonce mały flakonik z przezroczystym płynem.
- Mam nadzieję, że nie chce nam pani utrudniać pracy i nie zamierza mnie okłamywać. Muszę panią uprzedzić, że jeżeli będę mieć wątpliwości co do rzetelności pani zeznań, mogę kontynuować przesłuchanie z użyciem Veritaserum.
Uparcie milczała, nie zamierzając nijak po sobie poznać, że to zrobiło na niej jakiekolwiek wrażenie. Swoją drogą, ciekawa była, na ile wnikliwe informacje będą chcieli uzyskać. Splotła palce obu dłoni na kolanie i czekała, co ma do powiedzenia Goodman.
- Mamy informacje, że tego dnia rzucono na osobę niemagiczną Obliviate.
- Sytuacja tego wymagała. Gdyby nie to, sami musielibyście sobie z tym poradzić.
- Gdyby nie rzucała pani nierozmyślnie zaklęciami na prawo i lewo w obecności mugoli to nic byśmy nie musieli. Pani też nie musiałaby tu dzisiaj siedzieć. Czy użyła pani Zaklęcia zapomnienia na panu Johnie Little, osobie mugolskiego pochodzenia, obecnego 12-go sierpnia na miejskiej pływalni w Cherietown?
Przez głowę Camille przeszło przez myśl, że tak szczegółowe pytania dają dośc jasne odpowiedzi pod wpływem Veritaserum, ciężko jakkolwiek z nich wybrnąć.
- Nie ja rzuciłam to zaklęcie.
- A co z pozostałymi dwiema sytuacjami?
No dobra, w tym momencie Camille zdębiała. Jakie dwie pozostałe sytuacje? Nic więcej tego dnia nie zrobili.
- Analiza wykazała - kontynuował Goodman - że inkantacja Obliviate została użyta za pomocą tej różdżki już wcześniej, w tym dwa razy na osobie pana Damiena White'a, również niemagicznego pochodzenia. Czy to także nie była pani zasługa?
- To było lata temu!
Nie tak wyobrażała sobie zachowanie spokoju. Nie spodziewała się czegoś takiego. Goodman miał za to minę jak nauczyciel, który złapał ucznia na ściąganiu. Usiadł wygodnie po drugiej stronie stołu.
- Wygląda na to, że lubi pani mieszać w głowach niewinnym ludziom. Chyba pozwala sobie pani na zbyt wiele. Czuje się pani bezkarna?
Wlepił w nią przeszywające spojrzenie, a ona, do diabła, nie mogła wydusić z siebie słowa.
- Rzucanie zaklęć na mugoli, szczególnie tego typu, ma swoje konsekwencje, pani van Leer. Ministerstwo zadecyduje co z tym zrobić. Na decyzję poczeka pani w innym pomieszczeniu. Henstridge, wyprowadź panią i zawołaj mi tu Campbella.
Jak na zawołanie w drzwiach pojawił się drugi czarodziej. Podszedł do Camille, złapał ją za ramię i lekkim uściskiem nakazał wstać. Poprowadził ją do wyjścia. Kątem oka zauważyła jeszcze, jak Goodman ze zmęczeniem przeciera oczy, jakby i jemu cała ta sytuacja się nie podobała, ale była w tej chili na tyle ogłupiała, że nie była pewna, czy sobie tego nie ubzdurała.
Mina Camille nie wyrażała w tej chwili zbyt wiele, ale Charles nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo oto stał już przed Goodmanem, który lekceważącym gestem dłoni nakazał mu usiąść naprzeciwko.
- Pana różdżka nie nosiła żadnych śladów rzucania niedozwolonych czarów na obywatelach pochodzenia mugolskiego - oświadczył szorstko, choć widać było, że te słowa sprawiły mu zawód. Charles od pierwszych chwil wiedział, że ten facet może się posunąć do granic, żeby tylko go udupić.
- W takim razie, raczy mi pan powiedzieć, co właściwie jeszcze tutaj robię? - zapytał lodowatym tonem, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. Goodman nie zaprotestował, najwyraźniej nie chcąc mu się stawiać w tak błahych sprawach, dlatego Charles już chwilę później zaciągał się znajomym dymem swoich ukochanych, czerwonych marlboro.
- Ponieważ był pan w to zamieszany. Obliviate nie jest zaklęciem, z którym zaznajamia się każdy nauczyciel. O ile wiem, Hogwart, który pan oraz panna van Leer ukończyliście, nie ma tego w swoim programie nauczania. - Zamilkł na moment, obracając w dłoniach fiolkę, wypełnioną znajomym eliksirem. - Niewiele czasu zajęło mi odnalezienie pana rodziny. Nie chcę oceniać na ile miało to wpływ na pana rozwój, niemniej jednak, o ile mój osąd mnie nie myli - w co szczerze wątpię - jestem przekonany iż to pan, a nie panna van Leer, rzucił zaklęcie zapomnienia. Nasuwa się więc pytanie: czy przyzna się pan do tego od razu, czy - tu skupił wzrok na kurczowo trzymanej w dłoni fiolce - będę musiał się posuwać do rozwiązań ostatecznych.
Charles, wciąż skupiony na swoim papierosie i tym, jak dobry wpływ miała nikotyna na jego obecne skupienie, podrapał się po brodzie w udawanym geście zamyślenia. Czy to dziwne, że ta sytuacja nagle zaczynała go bawić?
- Jasne, że to ja rzuciłem to zaklęcie. Ale skoro już sobie tak miło plotkujemy to może powiesz mi, Goodman, z łaski swojej, dlaczego to przesłuchanie odbywa się w Cherietown? Skoro to sprawa takiej wielkiej wagi, chyba już dawno powinniśmy się przenieść do Londynu, a nie robić to po kryjomu w tej zapyziałej sali? - Podniósł się z krzesła i zgasił niedopałek na blacie stołu, rzuciwszy tęskne spojrzenie nie swoją różdżkę. - Jak chcesz wyciągnąć ze mnie więcej, to nie zasłaniaj się veritaserum, tylko wzywaj mnie do Londynu. Tu już nic więcej nie będę mówił. Miłego dnia życzę. - Głośnym trzaśnięciem drzwi wybudził Camille z zamyślenia.
Camille po tym trzaśnięciu wywnioskowała, że Charles z całą tą sytuacją radził sobie lepiej niż ona. Nie wiedzieć czemu poczuła się na siebie absurdalnie zła. Nie chciała być jakąś tam popierdółką, która mówi wszystko, co chcą od niej usłyszeć a tak się właśnie poczuła.
- Ale jesteś buntowniczy - skomentowała z dopuszczalną w tej sytuacji dawką ironii. - Jak się czujesz?
Camille chyba najbardziej czuła zmęczenie. Absurd gonił absurd i nie do końca za tym nadążała. Jeszcze nie wiedziała, czy powinna się bać czy raczej pokazać Ministerstwu środkowy palec.
Cóż, Charles był trudny w obyciu od zawsze, nic więc dziwnego, że napsuł krwi także pracownikom Ministerstwa. Otrzepawszy dłonie z niewidzialnego kurzu, pogrzebal w kieszeni w poszukiwaniu drugiego energetyka. Nie był w nastroju, żeby wracać do pracy. Poza tym, bez różdżki czuł się dziwnie bezużyteczny. Zabawne; za wszelką cenę usiłowali żyć jak mugole, magii używali tylko po kryjomu, nie doceniając tego, ze mogą z niej korzystać ot tak, a gdy ktoś ich jej pozbawiał, czuli się nadzy. Bezsensowne.
- Sam nie wiem - powiedział, uważając nagle, że ściemy w niczym tu nie pomogą. Z głośnym kliknięciem otworzył puszkę z kofeiną i upił dwa łyki. Zupełnie nic mu to nie dało, ale to przecież nieistotne. - A ty? Chodźmy stąd, co?
- Dziwnie - przyznała bez namysłu, wzruszając ramionami. Potrzebowała chwili, żeby sobie wszystko poukładać w głowie i wydobyć jakąś jasną, konkretną myśl. Podniosła się z krzesełka i po raz kolejny poprawiła bluzkę. - Prowadź mnie.
Sama jakoś nie miała pomysłu, gdzie by się mogli udać, wszystko wydawało jej się mdłe. Szła by pewnie tam, gdzie ją nogi poniosą. Jedno było pewne: nie miała ochoty przebywac w tym budynku ani minuty dłużej.