Kroniki Atlantis (PostFin, Akcja, Romans)
onlyifyouwant
ROZDZIAŁ 1
Wielka Wojna Religijna (zwana Wojną Pięciu Kręgów) – walki o char. wojny domowej na terenie Atlantis, toczone przez 7 lat, między zwolennikami pięciu panujących na kontynencie religii (Olimpiadami, Krzyżowcami, Dagonami, Elianderami i sektą Kronosa) . U podstaw W.W.R. leżała wojna domowa zwana Gryficką (patrz - tom II), dzięki której ces. G.P. zwana Lwicą rozpoczęła panowanie nad Atlantis. Konflikt zbrojny o char. społ.-rel. Zaostrzył się w ostatnim roku wojny, gdy w krwawych walkach zaczęła na dużą skale ginąc ludność chłopska, a stroniący od religijnych sporów wasale Lwicy zmuszeni byli zareagować. W.W.R. była ostatnim znanym i udokumentowanym konfliktem na taką skalę na ziemiach Atlantis.
Skąpana w mroku stara świątynia, tuliła przybyszów ciepłem ognisk i światłem kaganków. Uciekinierzy nieśmiało, jakby w obawie przed świętokradztwem, skulili się w katach dzieląc jedzeniem i susząc ubrania. Z rąk do rąk wędrował nędznie już pełen bukłak z winem, który sprawiał, że chociaż na chwilę wracał im na usta cień uśmiechu. Gromadka dzieci zwykle śmiałych i radosnych, teraz siedziała spokojnie, uczepiona matczynych spódnic, rozglądając się szeroko otwartymi oczami dookoła. A było na co popatrzeć.
Jeden tylko chłopak, dziesięcioletni młodzieniec, o złotych włosach i zamyślonym spojrzeniu wymknął się pilnującej go kobiecie, ominął tanecznym krokiem maleńkie ogniska i ruszył podziwiać rytualne freski, zdobione kolumny i zaśniedziałe mosiężne ozdoby. Kroczył powoli, nieśmiało, dotykając drobną dłonią płaskorzeźb bogów, wojowników, dziewic i jednorożców. Bezwiednie sięgnął po jeden z kopcących kaganków i zbliżył do ścian, które brutalnie i lubieżnie wykastrowano ze złotych zdobień i drogich kamieni. Wojna trwała już siedem lat, na tyle długo, by głód i chciwość zwyciężyły przed gniewem bogów. Kiedyś musiało tu być pięknie, westchnął w myślach, gładząc na wpół zatarte inskrypcje.
- Podobają ci się chłopcze?
Chłopak zdrętwiał, próbując opanować wszechogarniający strach. Od kiedy pamiętał, całe jego życie polegało na ukrywaniu się i uciekaniu. Mimo iż wiedział, że nic mu w tym starym budynku nie grozi, nie potrafił opanować drżenia dłoni na dźwięk obcego głosu. Płomień kaganka podskoczył, zatańczył nerwowo na malowidłach, gdy chłopak przełknął głośno ślinę. Męski głos jednak był przyjazny i pełen ciepła, tak więc szybko udało mu się zapanować nad sobą a także zganić się w myślach za postępowanie niegodne mężczyzny.
Jakby w odpowiedzi w krąg światła wszedł mężczyzna, lata swej młodości mający dawno za sobą, jednak oczy śmiały mu się wesołością i spokojem. Chłopiec zerknął niepewnie na szaty przybysza, zapewne niegdyś bogato zdobione, teraz już znoszone i sprane. Gdzieś już widział podobny strój, kiedyś dawno, w innym życiu jakby.
- Jesteś kapłanem? – Zapytał nieśmiało.
Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się ciepło.
- Zwą mnie Tekarius – odrzekł uprzejmie. – I kiedyś byłem przeorem tego przybytku. Teraz… cóż, jestem tylko strażnikiem.
Chłopak rozglądał się po świątyni, szukając wzrokiem, czego można strzec w opuszczonej świątyni. Nagle jednak zaczerwienił się onieśmielony zdając sobie sprawę, ze uchybił prawu gościnności nie zdradzając swojego imienia.
- Nazywam się Revan – wydukał. - Wybacz Panie…
Kapłan ponownie tylko się uśmiechnął chowając dłonie w rękawach szaty.
- Głód i deszcz często sprawia, że zapominamy o dobrych manierach – odparł spokojnie. –Nie frasuj się synu. Od dawna jesteście już w drodze?
- Od wiosennego przesilenia.
- To już niemal trzy miesiące… – podsumował Tekarius kiwając głowa ze zrozumieniem. – Zapewne głodny jesteś i spragniony młodzieńcze. Może masz ochotę na talerz oliwek z serem i chlebem? Niewiele mam, ale zawsze chętnie podzielę się z młodym poszukiwaczem.
- Tak… to znaczy nie.. Ja – Revan zająknął się, po czym oczy mu rozbłysły ciekawością. – Ja… jakbyś mi Panie mógł opowiedzieć o tym miejscu… Chciałbym coś więcej wiedzieć…. Nie chciałbym jednak … - zmieszał się bardzo próbując znaleźć kompromis między śmiałością, a pokorą dla gospodarza.
Kapłan roześmiał się szczerze, chociaż echo odbiło jego głos z nieprzyjemnym zgrzytem. Chłopak znów skulił się w sobie, lecz oczy Tekariusa dalej pozostawały ciepłe i pogodne.
- Zaprawdę ucieszyłeś mnie tą prośbą bardziej, niż gdybyśmy teraz razem dzielili się chlebem – odrzekł. – Niewielu już tutaj przychodzi pytając o coś więcej niż schronienie. Chodź więc i posłuchaj historii o proroku Elim.
Tekarius zdjął jeden z kaganków i ruszył krużgankiem wzdłuż ścian opowiadając o nieznanych Revanowi bogach, o walce dobra ze złem, o szlachetnych i bohaterskich czynach. Chłopak zafascynowany spoglądał na wyblakłe malowidła, na nadjedzone zębem czasu i złej pogody freski, na kolumny pieczołowicie okute mosiądzem w finezyjne wzory. Nie zwrócił uwagi jednak na ciemną nawę, w której o dziwo nie paliła się żadna ze świec ani pochodni. Gdyby zajrzał w gesty od wilgoci kamienny mrok, dojrzałby czarną urnę, schowaną za prostą żelazną kratą, której nie zdobiła żadna inskrypcja ani opis. Kapłan ominął to miejsce z wdziękiem zwracając uwagę chłopca na piękny wizerunek skrzydlatego konia. Revan zatrzymał się na chwilę, jakby tknięty przeczuciem, jednak potrząsnął głową i ruszył dalej za Tekariusem, strząsając wzruszeniem ramion dziwne przeczucie.
Byli już u końca opowieści, gdy dębowe, niewielkie drzwi z zaplecza otworzyły się cicho. Tekarius zmarszczył brwi i obronnym gestem nakazał Revanowi skryć się w cieniu kapłańskich szat. Zawiało chłodem i deszczem, zabębniły krople ulewy, gdy niewysoka postać wślizgnęła się do wewnątrz. Kapłan odetchnął z ulgą.
- To ty, Eve – szepnął, ignorując pytające spojrzenie chłopaka.
- To ja – odparła kobieta, ściągając z głowy przemoczony, płócienny kaptur. Ukazała się twarz dumna i piękna, choć naznaczona już latami wojaczki, trudów i znojów. Revan był pewien, że spod jej płaszcza błysnęła zbroja, lecz uspokojony obecnością Tekariusa, nie pytał.
Kobieta zwana Eve gestem zachęciła ich do schronienia się w jednej z naw, ewidentnie nie chcąc towarzyszyć reszcie uchodźców, którzy siedzieli po drugiej stronie świątyni. Kapłan podążył za nią, chcąc nie chcąc wraz ze swoim młodym gościem.
Usiedli na kamiennej posadzce wśród pękniętych marmurowych kafli. Eve jęknęła cicho, jednak zagryzła zęby i okrzyk bólu zmieniła w ciche westchnienie.
- Jesteś ranna? – zapytał Tekarius zmartwiony.
- Nic, to głupstwo – szepnęła, po czym delikatnie rozwinęła tobołek, który niosła na rękach. Po chwili ukazała im się prześliczna twarz dziecka, które otworzyło błękitne jak ocean ślepka i zagaworzyło cicho. Revan skarcił się w myślach za niemęski uśmiech, którym bezwiednie obdarzył brzdąca. Jego towarzysze jednak nie zwracali nań uwagi.
- Ścigają mnie – tłumaczyła kobieta, wydobywając malucha z wilgotnych płócien. – Nie wytrzymam długo, nie z małą. Musze dotrzeć na zamek nim będzie za późno. Masz trochę mleka?
- Coś znajdziemy, może nasi goście trochę odstąpią. Pohandluje z nimi – odszepnął Tekarius, pomagając Eve. Maluch nie był zadowolony, że przerwano mu w drzemce, jednak kobieta w ostatniej chwili wprawnym ruchem zażegnała głośny wybuch dezaprobaty.
Kobieta ponownie syknęła z bólu, kapłan podtrzymał jej ramię i z zaskoczeniem zobaczył, że na jego dłoni maluje się krew. Eve zachwiała się, dziecko na jej ręku zakołysało się niebezpiecznie
- Ja ją potrzymam – szepnął Revan wyciągając ręce. Kobieta spojrzała na niego bacznie, jakby oceniając, po czym złożyła mu w ramiona błękitnookie zawiniątko.
Tekarius już rwał pasy ze swojej szaty spodniej, opatrując ranę. Eve znosiła to ze spokojem, chociaż czasem tłumiła jęk. Spod zwykłego, nasiąkniętego wodą płóciennego płaszcza, błyszczała zbroja najprzedniejszego gatunku, na plecach skryty odrzuconym kapturem wisiał miecz. Kapłan próbował zasłonić ekwipaż przed oczami chłopca, ten jednak udawał zajętego dzieckiem.
- Potrzebna ci pomoc – mruknął Tekarius tamując krwawienie. – Zioła, napary, maście. Tak nie możesz, dorwą cię. Jak się obronisz?
- Zawsze się broniłam – zakasłała, potrząsnęła głową. Mokre, orzechowe loki zatańczyły wokół zmęczonej i bladej twarzy. - To, że miecz odwiesiłam na kołek, nie znaczy, że zapomniałam, jak się go używa.
- Walczysz zbrojnie? Ty? Wybrana? – Szepnął jakby w naganie.
- Nie próbuj mi prawić morałów ojcze. Ludzie idą jak owce na rzeź, Krotos prowadzi taktykę spalonej ziemi, a do tego jeszcze te partyzanckie oddziały i religijne starcia. Mam patrzeć, jak ich wyżynają?
Revan zadrżał i bardziej przytulił niemowlę do piersi. Znał te opowieści i ta rzeczywistość.
- A Lwica? – Zapytał kapłan kończąc opatrunek. Eve nie wyrywała się, nie miała sił, ale widać było, że niecierpliwi się bardzo.
- Jadę na zamek – odparła. – Muszę z nią pomówić. Tylko ona może zakończyć to szaleństwo.
- Myślisz, że jeszcze nie wie? – Odparł. – Ma swoich szpiegów, ludzi, wyszkolone wojska.
- Może nie wiedzieć, jak bardzo poważna jest sytuacja. W końcu jest władcą, a oni zazwyczaj wiedzą najmniej – Eve uśmiechnęła się gorzko. – Być może nie ingeruje z wyrachowania, znasz ją, wiesz… czeka aż konflikt sięgnie zenitu i zaatakuje wygraną stronę osłabioną zwycięstwami. Umówmy się, to rubieże jej krainy, ani przesadnie bogate, ani dochodowe. Ja bym tak zrobiła – dodała cicho.
Revan nie mógł oprzeć się wrażeniu, że była mu dziwnie znajoma.
- Ona to nie ty – Tekarius zakończył pracę i bardzo krytycznie spojrzał na swoje dzieło. – Grotu strzały się tak nie wyjmuje moja panno. Nie wiem czy ramię ci wróci do pełnej sprawności.
- To była kusza – zgrzytnęła zębami Eve. – Ona to nie ja, ale mamy ze sobą wiele wspólnego. Muszę spróbować.
- Lwica cię przyjmie? – Kapłan zapytał sceptycznie.
- Nie dam jej wyboru – wyszczerzyła ząbki w drapieżnym uśmiechu.
- Zostań parę dni – szepnął, poważnie zaniepokojony. – Wydobrzej, odpocznij. Daj sobie chwile wytchnienia.
- Nie mogę – pokręciła głową. – Starałam się zgubić pogoń, ale depczą mi po piętach. Muszę jechać.
- A mała? – Zapytał Tekarius. – Jak chcesz z nią w taki deszcz…?
Eve zerknęła na dziecko, które ponownie zapadło w sen kołysane lekko przez Revana. Oczy rozbłysły jej czułością. Nagle odwróciła wzrok, jakby kolejne słowa mogły zranić niemowlę.
- Zaopiekuj się nią – jęknęła głucho, a ból w jej głosie był wyraźniejszy, niż gdy Tekarius opatrywał jej krwawiące ramię. – Przyjadę po nią za tydzień, dwa. Tutaj są kobiety, dzieci. Nie znajdą jej, wtopi się w tłum. Będzie miała opiekę. Poprosisz ich jakoś, ubłagasz..
- To rozsądne wyjście – Revan poczuł na sobie badawczy wzrok kapłana. - Czy jest wśród was karmiąca matka synu?
- Żona Ariela niedawno urodziła, ale jej synek nie przetrwał podróży – przytaknął chłopak. Z jednej strony czuł dumę, że oto jest częścią takiej tajemnicy, z drugiej jednak było mu nieswojo. Świdrujący wzrok Eve wcale mu nie pomagał, lecz odpowiedział na niego dumnie i pewnie, po męsku. – Zapewne chętnie zaopiekuje się małą. Chociaż musze zapytać…
Kobieta skinęła głową, podniosła się, wyprostowała z trudem. Widać było w jej postawie dumę i niezłomność.
- Dziękuje ci chłopcze. Masz moją wdzięczność. Wdzięczność wybranej, wojownika, ale przede wszystkim matki. Ja zawsze swoje długi spłacam, pamiętaj.
Ucałowała ciemną główkę córki, odwróciła gwałtownie wzrok, padła w ramiona kapłana, wtuliła się w niego na krótką chwilę, po czym odstąpiła szybko, jakby obawiając się własnych reakcji. Jej twarz jak wykuta z marmuru nie okazywała żadnych emocji, lecz kapłan, który znał ja przeszło od dziesięciolecia wiedział, że z trudem tamuje łzy.
- Jak brzmi twoje imię chłopcze? – Zapytała nagle, już bez ogródek luzując miecz w pochwie.
- Revan – odparł cicho.
- Revan skąd?
- Kiedyś Revan z Asgrinne – chłopak uśmiechnął się gorzko. – Teraz Revan z… - zatoczył dłonią krąg po świątyni. Ten gest sporo go kosztował, mała obudziła się i wykrzywiła usteczka w dezaprobacie. Chwycił ją mocniej, utulił. Kobieta uśmiechnęła się bezwiednie.
- Z Elandum – dodał kapłan delikatnie wyjmując ze zdrętwiałych rąk chłopca maleństwo.
- Revanie z Elandum – odparła Eve poważnie naciągając mokry kaptur na czoło. – Niechaj bogowie mają cię w opiece. Dbaj o moja córkę, dbajcie o nią obaj. Wrócę niebawem.
Nim zdążyli życzyć jej szczęścia, a już dębowe drzwi zamknęły się cicho. Revan nie był pewien, czy wiatr zawył czy tez naprawdę słyszał tętent kopyt na zewnątrz.
- Ciekawa noc – mruknął Tekarius. – Ciekawa…
- Panie – chłopiec spojrzał na niego niepewnie.
- Tak synu?
- Ja bym chciał wiedzieć.. Znaczy się ja…. Ehh.. Jak małej na imię?
- Livia – uśmiechnął się kapłan. – Livia z Amphipolis.
***
Białe kopyta dudniły o czerwony piasek. Wierzchowiec pędził rżąc dziko, zaniepokojony, zmęczony, chociaż nie miał prawa się męczyć. Gdy tylko próbował zwolnic do galopu, wprawnie podrywano go do cwału, zmuszano do wysiłku, ścigania się z wiatrem, gwałtownych oddechów. Spieniony nie protestował, dumnie wypełniając obowiązek i modląc się w duchu by cel nie był daleko.
Pędzili tak już trzecia dobę, bez wytchnienia, bez odpoczynku, bez zastanowienia. Trzecia dobę bez dnia i nocy, w czerwonej poświacie świata miedzy światami, gdzie słońce nigdy nie skończyło zachodzić, a księżyc nigdy nie pojawił się na pustym i obcym nieboskłonie. Nie spotkali żadnego żywego stworzenia, żadnej rośliny, żadnego dźwięku. Nie minął ich nikt, nikt o nic nie pytał. Tylko czerwony piasek i cwał.
Wierzchowiec nie czuł się tu dobrze, lecz nie miał prawa protestować.
Nagle wstrzymany, niemal osiadł na zadzie, a zaraz później poczuł jak jeździec sfruwa z jego grzbietu, zadrobił zdziwiony, zarżał, potrząsnął grzywą, rozszerzył chrapy w uspokojeniu oddechu.
- Spokojnie – kobiecy głos przywołał go do porządku.
Zerknął ciekawie, patrząc jak jego pani lekkim krokiem podchodzi do leżącego nieopodal ciała. Odziana w biała zbroje postać przykucnęła nad nieruchomo leżącym człowiekiem, odgarnęła nieco piasku, potrząsnęła za ramię, jakby spodziewając się, że ta osoba wstanie.
Koń parsknął zirytowany. Naiwna, pomyślał.
Jego pani odwróciła się nagle. Jej twarz, do tej pory zacięta i pewna siebie, teraz rozświetlona gniewem znaczyła, że zaraz przyjdzie czas kary.
- Ktoś za to zapłaci – warknęła przez zęby i splunęła na ziemię zupełnie nie po anielsku.
Koń poczuł się urażony, ale westchnął cicho, wiedząc, że maniery jego władczyni wymykają się przyjętym standardom.
Dziewczyna podparła się pod boki, zdmuchnęła niesforny kosmyk blond grzywy opadającej na jej czoło i w zamyśleniu zagryzła wargę. Obeszła ciało dookoła, ponownie kucnęła, przechyliła głowę, strzepała kolejną warstwę czerwonego piachu.
- Nie sądziłam, że cos takiego zobaczę – mruknęła do siebie. - Wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego.
Podeszła do wierzchowca, opiekuńczo położyła dłoń na jego chrapach, pogładziła lekko.
- Nic to, kolego – westchnęła. – Trzeba ją będzie zabrać. Jak trzeba, to jako wór kartofli, nic nie poradzę.
Wierzchowiec spojrzał na nią z wyrzutem. Chyba nie mówisz poważnie, zdawał się mówić. Mam nieść na grzbiecie to coś?
- Przecież jej tu nie zostawię – mruknęła w odpowiedzi, jakby czytając mu w myślach.
Sięgnęła do złotych, zdobnych juków, wyjmując białą atlasową szatę i rozłożyła ja przy leżącym ciele. Wyprostowała się krytycznie patrząc na białą zbroję uwalana już czerwonym kurzem. Pod wpływem jej prób doprowadzenia rynsztunku do porządku, kurz zmienił się w brunatne zacieki. Dziewczyna wyglądała jak skąpana w zaschniętej krwi. Zmarszczyła nosek i wzruszyła ramionami.
- Atłasy to dają – jęknęła niezadowolona. – Ale nikt nie pomyślał, żeby mi spakować łopatę.
Nagle obok grzmotnęło. Koń zarżał ostrzegawczo, odskoczył. W zaskoczeniu z pleców dziewczyny wystrzeliły olśniewająco białe skrzydła, rozpościerając się imponująco. Jego pani zmełła w ustach przekleństwo, odwróciła się, chowając je lekkim ruchem ramion. Zniknęły w jednym oddechu, jakby nigdy się nie pojawiły, a plecy zawsze chroniła jedynie zdobiona, kuta w srebrze zbroja. Zamiast eksponować kim była, wolała sięgnąć po miecz.
Przed nimi stała niewysoka Japonka ubrana w delikatne i zwiewne kimono. Skłoniła się głęboko, jednak jeżeli oczekiwała tego samego po anielskiej przeciwniczce, srogo się zawiodła. Właścicielka wierzchowca skrzyżowała ręce na piersiach z niesfornym uśmieszkiem czekając na zakończenie ceremonii przywitania. Japonka chwil trwała w ukłonie, po czym z niesmakiem wyprostowała się i spojrzała na swojego gościa.
- Ja ci się kłaniać nie będę – usłyszała na powitanie. – Wiesz po co przyjechałam, więc nie przeciągajmy tego dłużej.
- Nie zabierzesz jej – Japonka dumnie wysunęła podbródek i przyjęła bojowa postawę. Wyglądało to o tyle zabawnie, że nie była uzbrojona, a anielica, wyższa co najmniej o głowę z nonszalancja dzierżyła długie, ostre i bardzo nieprzyjazne ostrze.
- Oj zabiorę, moja słodka Akemi – odpadła. – Zabiorę. Przykro mi, jeżeli przez ten czas nie zdążyłaś się nią nacieszyć. I tak wyjątkowo długo wszyscy pozwlalali ci na ta sytuację.
- Nie masz do niej praw! – Warknęła dziewczyna zwana Akemi, celowo zagradzając anielicy drogę do leżącego w pyle i piasku ciała.
- W sumie chyba większe niż ty – odparła jej przeciwniczka uśmiechając się wrednie. – Po pierwsze, twoje oszustwo, swoja drogą dość tandetne, wyszło na jaw. Po drugie, mam rozkaz by ją przyprowadzić, a z moim Panem raczej się nie dyskutuje. To się źle kończy - powodziami, trzęsieniami i plagami na przykład.
Obchodziła Akemi tanecznym krokiem, wprawnym tańcem wojownika, szarpiąc rytm, zmieniając ustawienia ciała, delikatnie i czule podrywając ostrze w najmniej spodziewanych momentach. Wierzchowiec westchnął niecierpliwie. Zbliżał się czas kary. Zbliżała się bitka.
- A po trzecie? – Warknęła Japonka bacznie obserwując przeciwniczkę.
- Jeżeli ci powiem, ze jest matką moich dzieci, to pewnie nie uwierzysz? – Zaśmiała się tamta nieprzyjemnie i zaatakowała.
Akemi w ostatniej chwili zasłoniła się wyszarpniętą z nicości kataną. Zadzwoniła przekuta po wielokroć stal, zadźwięczały szybkie, wprawne uderzenia. Kimono dziewczyny wirowało ptakami i kwiatami wiśni, gdy umykała przed szybkimi, sprawnymi ciosami anielicy. Widać było, że ciężko jej było parować uderzenia, unikała kontaktu, szczęku metalu, migała w półobrotach, zwodach i piruetach, ale nie było wątpliwości, kto w tym pojedynku jest góra. Umykała jak mogła zwinnych ciosów, finezyjnie odskakiwała, przemykała, pląsała do rytmu białego miecza, jednak władczyni wierzchowca tylko się roześmiała.
- Wystarczy – mruknęła, gdy Akemi znów odskoczyła o parę kroków w barwnym piruecie. – Widzisz, że czas zabawy się skończył. Nie wiem, co cię opętało, żeby chcieć ja zatrzymać dla siebie. Ni bóg ni człowiek nie był w stanie, a ty pogrzebałaś ja już za życia, tak dla zabawy.
- To miłość, oddanie, obowiązek, prawo! Ty nigdy tego nie zrozumiesz, Callisto – syknęła Akemi, zbierając się do skoku, który udaremniła jedna szybka finta. Japonka opadła na kolana, unurzana w czerwonym pyle.
- Ach miłość, miłość, miłość.. Jak dawno nikt nie powoływał się na to święte prawo – anielica zwana Callisto obróciła sprawnie miecz w dłoniach, natarła jakby od niechcenia, klingi zadźwięczały z jękiem. Akemi z przerażeniem spojrzała na swoje ostrze. Nie wytrzyma długo, pomyślała z rozpaczą.
- Skąd znasz moje imię? – Callisto uderzyła ponownie, raz jeszcze i z piruetu poprawiła mocnej. Akemi zachwiała się, upadła na kolana, jęknęła głucho. Dobiegł ją śmiech, rżenie konia. – To siła dedukcji czy ktoś doniósł o mojej wizycie? Czy może tez doszły cię słuchy o świętej wojnie, o tym, ze wszyscy bogowie rzucili się sobie do gardeł?
- Zamknij się! – Krzyknęła wiedząc ze przegra i ruszyła do ostatniej szarzy. Kilka szybkich zwrotów, uderzeń i nagle w jej dłoni tkwiła tylko rękojeść katany, a u nóg Callisto leżało święte ostrze. Pęknięte i nędzne. Była bezbronna.
Callisto uśmiechnęła się szeroko, delikatnie dotknęła ostrza swego miecza, po czym podeszła szybko do Akemi, która cofnęła się instynktownie, czołgając w piachu. Miecz zbliżył się do jej gardła, sprawiając ze musiała odchylić głowę, by uniknąć pchnięcia.
- I tak to się kończy – szepnęła Callisto. – Tutaj, na pustyni, przy ciele tej, bez której i ciebie i mnie by nie było. – Natarła mocniej, aż po szyi Akemi pociekła strużka krwi. – Widzisz, nie jestem mordercą. Tak naprawdę cieszyłam się świętym spokojem, umiłowaniem najbliższych, ale przez takie zdradzieckie suki jak ty obowiązek wezwał.
Akemi z trudem łapała powietrze, palce zagłębiając w piachu, szukając oparcia, obrony, szansy. Miecz Callisto nie znał jednak litości.
- Nie jestem mordercą – powtórzyła tamta. – Ale nie moja to wina, że zostałam sędzią i katem. Naprawdę nie leżało to w moich obowiązkach i ambicjach.
- Idź precz – wycharczała japonka, rzucając garścią pyłu w twarz Callisto, ta jednak tylko roześmiała się perliście. Po czym spoważniała w jednej chwili i przebiła przeciwniczkę mieczem, aż ostrze zazgrzytało o kręgi szyjne. Poprawiła mocniej, po czym już dla zasady wzięła spory zamach i patrzyła jak głowa dziewczyny spada na piasek i nieruchomieje.
Wierzchowiec zarżał w aprobacie, grzebiąc kopytem w kurzu. Potrząsnął grzywą przypieczętowując zwycięstwo swej pani. Niestety jak zwykle, ona tego nie doceniła. Te jej maniery!
- Nie jestem morderca – powtórzyła Callisto pogodnie. – Ale nie znaczy, że nie sprawia mi to przyjemności. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Przekroczyła martwe ciało Akemi, nie poświęcając mu ani krzty uwagi, klęknęła przy drugim, które nagle jakby drgnęło, jakby nabrało oddechu. Callisto opadła na kolana, miecz kładąc ostrożnie obok. Chwyciła twarz kobiety w swoje dłonie. Spękane wargi, oczy pokryte piaskiem, ale wyczuwała już oddech, puls. Kobieta wracała do życia.
- Gabrielo – wyszeptała nagle.
- No tak – westchnęła Callisto i pokręciła głową. – Tyle się namęczyłam i laury zawsze zbiera ktoś inny. Co za wredny świat. Kolego – zwróciła się do wierzchowca – będziemy mieć towarzystwo w drodze powrotnej.
Wierzchowiec parsknął i potrząsnął łbem. Nie miał prawa protestować.
***
Bard przełknął głośno ślinę i dotknął palcami liry, jakby badając, czy struny są na miejscu. Delikatny jak powiew wiatru akord wypełnił salę, odbił się od ścian udekorowanymi sztandarami poległych wojsk, zdobnych napierśników, egzotycznej broni i freskami z legend i opowieści o władczyni kraju. Tłum zaszemrał zaskoczony, wielmoże i damy spojrzeli po sobie, czekając na występ.
Występ, który jak bard doskonale wiedział, był grą o życie. Lub o godną śmierć.
Władczyni Atlantis, pani na zamku Tandet, pogromca Sparty, opiekunka egipskich piramid, protektorka zielonych wysp, Szybsza od Wiatru i piękniejsza niż morska bryza, ta, przed którą klękały narody, która wrogów i przyjaciół miała wśród bóstw i bogów, zwana przez swych poddanych Lwicą, siedziała rozparta na swym tronie i pozornie nie zwracała nań żadnej uwagi. Jak zawsze ubrana po męsku, jakby przygotowana na następną wojenna kampanię, przerzuciła jedną z nóg o podłokietnik, nonszalancko bawiąc się sztyletem. Bard nie był głupi. Wiedział, że czeka. Wiedział, że ocenia. Wiedział, że nie uda mu się jej okłamać.
Lwica mruknęła cos do siebie, potrząsnęła głową. Straż wokoło tronu nadstawiła uszu, lecz nie padł żaden rozkaz, więc ponownie zmienili się w uzbrojone i czujne posągi. Władczyni wprawnym gestem schowała sztylet do cholewy wysokiego buta, usadowiła się jakby wygodniej, poprawiła delikatnie zloty diadem, jedyną oznakę władzy, jaka nosiła, i wbiła wzrok w barda. Wyczekująco.
- Czekamy – powiedziała miękko, delikatnie, aż westchnął zaskoczony i pewniejszy siebie uderzył w struny instrumentu.
Zaczął pieśń, najpierw niepewnie, po czym coraz śmielej, gdyż jak każdy artysta kochał brzmienie własnego głosu. Wysokie mury zamku rezonowały jego pieśń, nadając jej mocy i siły. Opowiadał historię, którą znał, sam złożył rymy i melodię i którą wielokrotnie zarabiał na dach na głową i słodkie chwile w zamtuzie.
Śpiewał o Wojowniczej Księżniczce, o jej ostatniej wyprawie. Śpiewał o starciu z bogami kwiatu wiśni, o czerwonym zachodzącym słońcu. Śpiewał o wielkiej bitwie, do której stanęła najsłynniejsza z wojowniczek wraz ze swoja towarzyszką. O magicznej broni i tysiącu strzał, o walce ze zbrojnymi legionami skośnookich diabłów. O chwalebnej śmierci obu bohaterek, o słodkim pożegnaniu, o rozpaczy ich towarzyszy i pochówku na śnieżystej górze. O tym jak bard i wojownik zasnęli razem, na wieki, dopełniając świętego obowiązku. O tym, że przyjaźń i miłość silniejsza niczym śmierć połączyła je na zawsze, ku chwale i sławie na wieki.
Publika słuchała najpierw z umiarkowanym zainteresowaniem, lecz gdy spostrzegli, że władczyni pilnie spija słowa z ust barda, zamilkli nawzajem ganiąc się za szepty i śmiechy. Wpatrywali się w muzykanta chłonąc historię, choć po ich twarzach widział, że nie wierzą w treść opowieści. Zauważył też w pewnym momencie poruszenie, gdy jeden z oficerów próbował przepchnąć się przez tłum, widać w pilnej sprawie, jednak został zganiony i uciszony szybko przez resztę zgromadzonych.
Lwica słuchała z uwagą, oczy błyszczały jej zagadkowo, twarz nie wyrażała emocji. Brodę podparła pięścią bacząc na każdy dźwięk i sylabę, jednak bard znał swój fach i nie zafałszował nawet pół tonu. Chwilami śpiewając zerknął na nią ukradkiem, na prosty strój, na skórzane spodnie bez zdobień, na pikowany kubrak i brosze w kształcie gryfów, do których przypinano jej zwykle ognistoczerwony płaszcz. Patrzył na tron za nią, bogaty w sumeryjskie, greckie i fenickie zdobienia, w znaki i symbole, których nie potrafił rozpoznać. Podziwiał straż przyboczną, dumnych i wysokich mężczyzn, którzy bez rozkazu Lwicy nie śmieli nawet drgnąć, lecz na jedno jej słowo potrafili zabić bez zmrużenia oka.
Skończył pieśń pewien swego, a oczy jego z ostatnią nutą spoczęły na tajemnej broni Lwicy, morderczym ostrym kole, zawsze przytroczonego do jej pasa, który zawsze pieściła delikatnie, jakby była to żywa istotna, nie mordercze narzędzie.
Skłonił się, chowając wzrok skromnie, gdy zgromadzony dwór bił mu huczne brawa. Spuścił głowę z wdziękiem i stanął przed tronem czekając.
Lwica wpatrywała się w przestrzeń, pogrążona we własnych myślach, jakby nieobecna. Jej dwór czekał w ciszy, nauczony doświadczeniem, aby nie poganiać i nie przeszkadzać. Bard czekał, a dłonie pociły mu się coraz bardziej.
- Skąd znasz tą opowieść? – zapytała w końcu głosem schrypniętym, ostrym, nieprzyjemnym.
- Od ludzi – odrzekł szczerze. – Legenda krąży od lat, ja tylko zamieniłem ją w pieśń.
Lwica gwałtownie, z gracją atakującej pantery podniosła się z tronu.
- Nie tak było – powiedziała nagle. Tłum dworzan spojrzał na nią zaskoczony, bard zaś wpatrywał się w nią oniemiały. – Nie tak… - dodała ciszej, do siebie, po czym spojrzała muzykantowi prosto w oczy, aż ścięła go zimnozielona, lodowa fala jej spojrzenia.
- Nie śpiewaj tego więcej. – Rozkazała nagle. – Jeżeli dojdą mnie słuchy, żeś tą pieśń wykonał raz jeszcze, pożegnasz się nie tylko z palcami i językiem, ale także dasz gardło. Czy to jasne?
Pokiwał skwapliwie głową, zbyt przerażony by zaprotestować, że przecież to jego najlepszy utwór, ten, w który włożył całe serce i duszę. Nie spotkał tej kobiety nigdy wcześniej, lecz wiedział od pierwszego spojrzenia nań o jedynym najważniejszym warunku. Z Lwicą się nie dyskutowało.
Władczyni przez chwilę jeszcze patrzyła się na niego uważnie, jakby sprawdzając, czy pojął lekcję, po czym odwróciła się płynnie i ruszyła do swych komnat. Drogę zastąpił jej dowódca jej wojsk, wsławiony w zwycięstwach Tercjusz, bękart Rzymu. Zamienili kilka słów szeptem i oddalił się skłaniając szybko, po żołniersku.
Lwica gestem zakończyła audiencję, schodząc ku wejściu prowadzącego do wschodniego skrzydła zamku. Bard zauważył, że w tłumie dworzan znać było jakieś poruszenie. Nie znając obyczaju bał się odwrócić, lecz po chwili przed tron wtargnął oficer, wcześniej próbujący zakłócić feralny dla śpiewaka występ. Żołnierz zdjął zdobiony na grecką modłę hełm, po czym skłonił się szybko. Bard zdziwiony zauważył, że była to młoda dziewczyna, która mimo wyjątkowo niewielu lat nosiła już oficerski pas i złote naramienniki, co znaczyło, że Lwica wyjątkowo musiała ją cenić. W armii Atlantis służyło wiele kobiet, ale nieczęsto zdarzało się, by osiągały znaczącą pozycję w wojskowej hierarchii.
- Pani – dziewczyna podniosła głos. – Pilne wieści z zachodnich rubieży.
Lwica westchnęła lekko i gestem zaprosiła oficera, by poszedł za nią.
- Porozmawiajmy na osobności – mruknęła.
To były ostatnie słowa Lwicy, jakie bard usłyszał. Chwilę później dworzanie zaczęli opuszczać obszerną salę tronową, komentując nie tyle jego występ, co dziwną reakcję władczyni. Bard chwilę jeszcze stał ściskając lirę, jakby zastanawiając się, co robić dalej. Moment jego triumfu okazał się chwilą upokorzenia i chociaż przez myśl mu nie przeszło, by rozkaz Lwicy złamać, czuł gorzki zawód, że tak się sprawy potoczyły.
„Co zrobiłem źle?” pytał sam siebie, nie wiedząc czemu sprawy przybrały tak niekorzystny obrót. To pytanie zadawał sobie wielokrotnie, gdy pobity przez strażników, unurzany w błocie i końskich szczynach, wygrzebywał resztki połamanej liry leżącej obok kilku srebrników z wizerunkiem gryfa, które rzucono mu jako zapłatę za jego występ. Nigdy nie odkrył zagadki, chociaż przez kolejne dni, poobijany i w gorączce próbował zarobić na gorącą strawę, a w żadnej gospodzie i tawernie nikt nie chciał skorzystać z jego usług. Bał się zapytać nawet wtedy, gdy błąkał się po gościńcach i traktach, głodny i zmarznięty bez szans na choćby krótki koncert u pomniejszego wasala. A gdy umierał wiele lat później, ostatnie tchnienie wydał z tym właśnie pytaniem na ustach.
„Co zrobiłem źle?”.
***
Valeria odetchnęła głęboko i przekroczyła prób prywatnej komnaty władczyni. Wyprostowana czekała na udzielenie jej głosu, chociaż ta cierpliwość wiele ja kosztowała. Lwica nie śpieszyła się nigdy, chociaż bywała porywcza. Teraz najważniejszy był dzban wina, dużo wina, łyk, chałst, puchar za pucharem.
- Cóż za wieści cię tu sprowadzają? – Usłyszała w końcu. Władczyni wyraźnie nie była w najlepszym nastroju. Valeria zanotowała pilnie, by ważyć słowa. Takie dni jak ten nie jednemu złamały karierę i życie.
- Pani, na zachodnich rubieżach starcia, padają posterunki. Sprofanowano wiele świątyń, Krotos podchodzi już pod Elandum. - Zameldowała szybko.
- Czyli nic nowego – Lwica oparła się o parapet okna, wpatrzyła na oświetlony setkami pochodni dziedziniec. – Znam sytuację. Tercjusz co chwilę zdaje mi raporty. Proszą o interwencję?
- Wręcz błagają – przyznała Valeria niechętnie. Była młoda, porywcza i pełna ideałów. Ociąganie się z odsieczą wydawało jej się rzeczą niegodną. Lwica jednak nigdy nie tłumaczyła się ze swych planów, a jej decyzje zawsze były przemyślane. – Przysłali posłańca – dodała na koniec.
- I czy to ów posłaniec zranił cię w rękę, jak nowicjuszkę? – zapytała Lwica nadal nie poświęcając swemu oficerowi ani jednego spojrzenia. Valeria skryła rozcięta dłoń jeszcze głębiej pod płaszczem. – I chyba sponiewierał mocno, widzę błoto na twojej zbroi.
- To ona – przyznała dziewczyna zgrzytając zębami, nie przyzwyczajona do wytykania jej porażek.
- Od kiedy na moim dworze przyjmuje się posłańców tłukąc na dziedzińcu jak psa? – Władczyni odwróciła się w końcu, lecz jednak nie po to by obdarzyć Valerię spojrzeniem, a po kolejny kielich. – Żyje jeszcze, czyście ją zadźgali?
- Żyje.
- Wprowadzić.
***
- Jesteś pewna, że to ona?
- Jestem pewna Tomaszu, nie wygłupiaj się.
- Wiesz, że nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Cała reputacja naszego oddziału na tym ucierpi.
- Więc, żeby nie ucierpiała, zaczęłam działać, zamiast siedzieć i wyrywać sobie pióra z tyłka w wielkim zmartwieniu. I tak mieliśmy po nią posłać, i tak mieliśmy zwołać sąd o jej duszę, więc tylko przyśpieszyłam procedurę.
- Michał nie będzie zadowolony. Jego stronnictwo niemal ostatnio zaatakowało nasz oddział. To furiat. Odegra się. A ty… Ty złamałaś rozkaz!
- Daj spokój z takimi rozkazami. Mamy wojnę!
Otworzyła oczy, załkała, jęknęła, przewróciła na bok i zwymiotowała powietrzem. Miała wrażenie, jakby wszystkie mięśnie i kości zawyły wspólnym chórem bólu, jakby cała rozpadała się na kawałki. Próbowała cos powiedzieć, ale struny głosowe nie chciały jej słuchać. Wsparła się na rękach i od razu upadła na twarz, nawet nie próbując się zasłaniać. Nie miała siły.
Przed oczami mignęły jej dwie świetliste sylwetki, lecz na jej reakcję, jedna z nich szybko okręciła się na pięcie i wyszła pośpiesznie. Spróbowała zwymiotować jeszcze raz jednocześnie walcząc z uporczywym bólem oczu. Miała wrażenie jakby pod powiekami wsypano jej kilka funtów piasku.
Ktoś podszedł do niej. Podał kubek z wodą. Próbowała się napić bezskutecznie. Nie była wystarczająco silna. Poczuła, że oblano ją wodą, oblizała wargi.
- Gabrielo – jęknęła.
- Znasz jakieś inne słowa, czy będziesz w kółko wołać tą irytującą blondynkę? – usłyszała znajomy glos, który brał udział w sprzeczce, której była niemym świadkiem.
Wysiłek, jaki podjęła, by skojarzyć go z osobą, był równie bolesny.
- Callisto? – szepnęła. – Ale .. jak? Gdzie..?
- Dojdziesz do siebie, to będziesz zadawać pytania. Teraz naciesz się faktem, że masz znowu ciało, chociaż to akurat odkryłaś. Chyba zresztą średnio ci się to podoba.
Zmrużyła oczy, przyzwyczajając je do słonecznego światła. Gestem poprosiła o wodę. Nieco silniejsza już napiła się, najpierw ledwo przełykając, później zachłannie.
Rozejrzała się przytomniej i otoczenie, chociaż przyjemne zaskoczyło ją. Leżała na wygodnym, szerokim łożu zwieńczonym baldachimem, na jedwabiach i atłasach. Marmurowa komnata, w której udzielono jej gościny, także cała tonęła w bieli, jakby nie z kamienia była wznoszona, lecz z puchu. Okna i drzwi szczelnie zamknięte przepuszczały promienie słońca, lecz nie pozwalały zorientować się gdzie znajduje się budowla, w której się znajdowała.
- Wino jest? – wychrypiała spoglądając na anielicę, która klęczała przy jej posłaniu z bardzo znudzoną miną podając jej naczynie.
- O, wracamy do siebie? – Callisto wyszczerzyła ząbki. – Jest, jest, nawet pasztet z zająca. Ale to za chwilę.
- Gdzie Gabriela? – próbowała się podnieść, chociaż usiąść. Udało jej się to w połowie. Opadła na poduszki zagryzając zęby w niemym proteście. Ból był niewyobrażalny.
- Nudna jesteś z tą Gabrielą – Callisto westchnęła ciężko. – Nie po to wyrwałam cię z pazurów tej krwiożerczej karlicy, żeby zadbać o twoje małżeńskie szczęście.
Powoli przyswajała informację, starając się opanować swoje ciało. Czuła swój oddech, bicie serca, tętno. Czuła jak krew krąży jej w żyłach. Czuła wszystko. Wróciła. Zerknęła ciekawie na Callisto, która w srebrnej zbroi i z mieczem przy boku wyglądała na boginie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. A właściwie wyglądałaby, gdyby diabelski uśmieszek chociaż na chwilę zszedł jej z ust.
- Ile to już czasu? – Szepnęła w nagłym przypływie świadomości. – Jak długo…
- Och , drobiazg – Callisto machnęła ręką i nalała do kubka wina. Łyknęła najpierw sama, smakując szybko, zmrużyła oczy w rozkoszy i podała naczynie podopiecznej. – Wiesz, chwilkę to wszystko zajęło. Żeś ty się dała nabrać na głupotę w tym zamknięciu, to niesamowite, naprawdę. Zanim się okazało, że to jedna wielka bzdura i kazano cię wyciągnąć z więzienia między światami, nieco to potrwało. Wiesz, procedury…
- Ile? – Jęknęła kobieta sięgając po kubek z winem. Obie wiedziały, że przyda jej się przy przetrawianiu informacji.
- Och, jakieś piętnaście lat. Mniej więcej – odparła rezolutnie Callisto odstawiając dzban na stolik przy łożu.
- Ile? – kobieta zakrztusiła się winem i rozkaszlała na dłuższą chwilę.
- Podziękuj Akemi, Xeno – anielica wzruszyła ramionami i strzepnęła jedno z małych piór, które opadło jej na ramię. – To nie był mój pomysł.
***
Eve wycieńczona opadła na krzesło. Blada, zmęczona i zdeterminowana trzymała się w pionie jedynie siłą woli. Przedarcie się przez straż zamku, potyczka z Valerią i jej oddziałem nie poprawiły jej samopoczucia. Czuła, że rana w ramieniu ponownie się otworzyła, rozbity łuk brwiowy palił żywym ogniem, a pęknięte żebra dusiły przy każdym oddechu. Dumnie uniosła głowę, wiedząc, że teraz przed nią najtrudniejsze starcie.
Lwica patrzyła na nią uważnie, po czym skinęła głową na jednego z wartowników.
- Cyrulika – rozkazała. – I to sprawnie, szybko.
Mężczyzna skinął głowa i wyszedł. Władczyni gestem odprawiła także drugiego z nich za drzwi. Nikt o nic nie pytał. Zostały same.
Eve zastanawiała się jak zacząć, jak najkrócej opowiedzieć o wszystkim, by zdążyć przed omdleniem, jednak jej towarzyszka wyprowadziła ją z kłopotu:
- Długą drogę przebyłaś, żeby mnie odwiedzić – zaczęła i podsunęła talerz z mięsiwem, chlebem i serem. Jej rozmówczyni najpierw próbowała tłumić swój głód, lecz poddała się szybko i rzuciła na strawę. Lwica przyglądała jej się ze spokojem, na chłodno oceniając jej rany, wycieńczenie, stan zdrowia.
- Wierzę – kontynuowała, widząc, że na odpowiedzi Eve będzie musiała poczekać przynajmniej dobry kwadrans – że miałaś istotny powód. Wydawało mi się, że parę lat temu dość jasno ustaliłyśmy, że nie będziemy szukać ze sobą kontaktu. Takiego czy innego.
- Prawda – Eve przełknęła kolejny kęs i powstrzymała się przed rozszarpaniem i schrupaniem pieczonej przepiórki. To mogło poczekać. – Nie rozstałyśmy się w zgodzie. Wiele się zmieniło…Tym razem musiałam. Przybyłam po pomoc.
- Zaiste – mruknęła Lwica patrząc na powyginaną zbroję i wyślizganą głownię miecza. – Widzę, że stare nawyki wzięły górę. Już nie będziesz mnie nawracać i prawić morałów?
Eve zacisnęła szczęki.
- Gabrielo, posłuchaj…
- Nie nazywaj mnie tym imieniem! – podskoczyły kubki, misy i talerze, gdy Lwica uderzyła z całej siły pięścią w stół. Nachyliła się ku zaskoczonej wojowniczce, mrużąc groźnie oczy. – Nigdy więcej nie nazywaj mnie tak, rozumiesz?
Jej rozmówczyni skinęła tylko głową, z całych sił kryjąc zaskoczenie. To prawda, że nie widziały się już dobrą dekadę, nie rozmawiały ze sobą jeszcze dłużej, ale nie sądziła, że pewne rzeczy się zmienią.
Do izby wszedł cyrulik, skłonił się szybko jednej i zaczął sprawnie opatrywać drugą. Jego szczupłe, sprawne palce szybko poradziły sobie z paskami zbroi i wiązaniami koszuli. Zacmokał pod nosem z niezadowoleniem, otworzył swoje sakwy, wyjął mikstury, zioła, instrumenty i przystąpił do pracy. Obie kobiety ignorowały jego obecność, choć jedną z nich kosztowało to przełykanie jęków bólu.
- Raportuj – rzuciła Lwica spokojnie, opierając się o stół i zakładając rękę na rękę. Opanowana i spokojna sprawiała wrażenie, jakby jej napad irytacji nigdy nie miał miejsca.
Eve większą część swego życia spędziła w wojsku i wiedziała, jak na rozkaz zareagować. Odetchnęła głęboko i zaczęła mówić wprawnie dobierając słowa.
Cyrulik zaś łatał, zszywał i opatrywał nie przerywając.
ROZDZIAŁ 2
Lwica długo dryfowała bez wody i pożywienia, niesiona wiatrem na szczątkach swej łodzi. Jedyne, co miała, to miecz swój, czakram i wiarę głęboką, że bogowie zginąć jej nie dadzą na morzu, acz w walce, jako przeznaczeniem jej było. Gdy dnia trzeciego jutrzenka niebo rozświetliła, Lwica dostrzegła ląd zielony, plażę piaszczystą i żarliwie modlić się poczęła, by prawda to była, nie ułuda okrutna. A gdy tylko na ziemiach świętej Atlantis stanęła, na jej spotkanie wyleciał stwór przedziwny mający ciało lwa, lecz łeb i skrzydła orla. Ział ogniem plugawym, pazurami ostrymi jak szable tnąc i raniąc, jednak Nieulękła za nic miała jego potęgę i do krwawego boju z nim stanęła, nie bacząc na zmęczenie swe i wyczerpanie. A gdy tylko śmierdzące jego truchło przekroczyła, mieszkańcy wiwatować poczęli, na rękach nosząc i oddali jej swe ziemie we władanie, jako było zapisane na początku. Lwica za znak swój Gryfa przyjęła, a kraj pod jej rządami kwitł i rozwijał się wielce.
Następnego dnia Xena czuła się już zdecydowanie lepiej. Wstanie z łóżka i wyjrzenie przez okno było procedurą bolesną, ale możliwą do realizacji. Wciąż niepewna swego, wędrowała po maleńkiej komnacie, odkrywając tak prozaiczne przyjemności jak smak świeżych owoców czy wilgoć świeżo umytych włosów. Ciało oddano jej własne, to, które znała, lecz do starych przyzwyczajeń wracała powoli, jak po ciężkiej chorobie. Próbowała odgadnąć gdzie jest, lecz za oknami migotała jedynie biała poświata, nie widać było żadnego krajobrazu, nawet muru czy krat. Wydawało jej się, że widziała w oddali niebiańskie skały, siedzibę Michała i jego anielskich strażników, ale mogło jej się tylko wydawać. Szczerze mówiąc, była przyzwyczajona do halucynacji
Nie czuła zaniepokojenia sytuacją. Jedyne, czym się martwiła to Gabriela i własnych piętnaście lat nieobecności. Gdzie jest jej dziewczyna, jej podpora, jej drugie ja? Czy ułożyła sobie życie z kimś innym? Czy walczy w imię wielkiej sprawy? A może odrzuciła miecz, zakopała czakram i w Atenach wystawia swoje sztuki?
Szczerze mówiąc Xeny niewiele obchodziła misja, z jaką ją wyślą. Wiedziała, że nie została przywrócona do tego życia w niebycie, tylko po to by odszukać Gabrielę, jednak jej osobistych priorytetów nie mógł zmienić nikt. Dawno się też tak bardzo nie obawiała rezultatów swoich poszukiwań.
Niecierpliwie czekała na powrót Callisto, lub kogokolwiek innego, kto mógłby cokolwiek wyjaśnić, jedząc, spacerując, śpiąc i powoli odchodząc od zmysłów. Czekanie, chociaż niewątpliwie wskazane przy jej kondycji, nie pomagało jej w opanowaniu sytuacji oraz zdobyciu jakichkolwiek informacji.
W końcu, po godzinach, a w jej umyśle nawet i miesiącach, drzwi się otworzyły i Callisto wdzięcznie wkroczyła do środka. Uśmiechała się, lecz widać było, że czymś jest zaniepokojona. Nim Xena zdążyła zareagować, na jej łożu wylądował prosty miecz, bardzo podobny do jej własnego. Blondwłosa anielica rzuciła jej też tunikę, która bardziej przypominała zgrzebny wór niż gustowną odzież. Xenia uniosła brew.
- Daj spokój – mruknęła Callisto. – Nie mam teraz pod ręką nic więcej ziemskiego. Chyba, że wolisz objawić się ponownie światu nago?
Xena zacisnęła wargi i z trudem zaczęła przebierać się w szatę. Szorstki materiał drażnił jej skórę, z niechęcią więc odrzuciła atłasy. Callisto przyglądała jej się przez chwilę z zainteresowaniem, na co wojowniczka zareagowała odwróceniem się tyłem by zapewnić sobie minimum prywatności.
- Nie ukryjesz niczego, czego bym już nie widziała – dobiegł ja sardoniczny śmiech anielicy, która po chwili westchnęła dramatycznie. – Przyszedł twój wytęskniony czas na pytania. I odpowiedzi. Niestety, tego czasu za dużo nie ma. Nie wszystkim się podoba, że znowu się będziesz bawiła w sprawy wielkiej wagi.
- Najwyższy czas – odparła wojowniczka nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Owszem – przyznała anielica sadowiąc się na łożu. Podłożyła dłonie za głowę i wyciągnęła się lekko. Chociaż sprawiała wrażenie rozluźnionej, co chwilę zerkała na drzwi.
Xena zakończyła się przebierać i chwyciła za miecz. Obróciła go w dłoniach, najpierw niepewnie, po czym zamłynkowała śmielej. Zawyły ścięgna nadgarstka, ale ból był słodki.
- Do rzeczy – zaczęła Callisto rzucając jej pełne aprobaty spojrzenie. – Nie tak zaplanowałam tą rozmowę, ale nie mam czasu poznęcać się nad twoją świętą naiwnością w kwestii działań Akemi. Od kiedy bawiłaś się w strażnika czerwonego piasku, sprawy trochę się skomplikowały. – Sięgnęła po dzban z winem i hojnie zapełniła jeden z pucharów.
- Jak zwykle – Xena westchnęła i sama sięgnęła po alkohol. Musiała przyznać sama przed sobą, że ciężar dobrej stali w ręku zadziałał o wiele lepiej niż leżenie całymi godzinami w łóżku
- Wino – mruknęła Callisto rozmarzona smakując trunek. – Zabraniają nam pic wino. O ile można mi tutaj coś zabronić. Do rzeczy – odchrząknęła. – Słyszałaś legendę o Atlantis?
- Zaginiona wyspa, której nikt na mapach odnaleźć nie może, a kryje w sobie tajemnice przyszłości i przeszłości? – Odpowiedziała pytaniem wojowniczka.
- Wstęp więc mamy z głowy – Callisto łyknęła z kielicha. – Jednak z tym odnalezieniem to już nie do końca tak. Odnaleziono jak najbardziej, a ponieważ rzymska dominacja daje wszystkim się we znaki, nowy świat był dla niektórych wybawieniem. Pozabierali rodziny, dzieci, psy i śmierdzące kozy, by w zacząć nowe życie w nowym miejscu.
- To cudownie – Xena nie potrafiła opanować ironii.
- Zbiegło się to w czasie z małym nieporozumieniem między bogami, lub też – jeżeli wolisz, Atlantis to nieporozumienie wywołało. Pojawił się nowy gracz na nieboskłonie, tak to ujmijmy, i szerzy swój kult na wyspie, co niekoniecznie podoba się innym. Mój Pan rzecz jasna nie uczestniczy w potyczkach…
- Rzecz jasna.
- Ach, tak brakowało mi twojego cynizmu. W każdym razie sytuacja wygląda następująco. Atlantis jest w stanie wojny, ponieważ ścierają się tam potężne moce, wspierane mniej lub bardziej przez znanych i nieznanych ci bogów. Wszystko komplikuje ten nowy, który ma już całkiem sporą grupę wyznawców.
- I to mój problem, ponieważ?
- Oj Xeno, nie bądź niemiła. To twój problem, ponieważ, jak sama powiedziałaś, Atlantis to miejsce przeszłości i przyszłości, tam gdzie ukryte są rzeczy, do których nie powinien mieć dostęp jakiś pomniejszy bożek, to chyba oczywiste. Szczególnie taki, który wymyślił sobie, że naprawdę będzie jedynym.
- I ja mam zlikwidować konkurencję? – Zapytała Xena i zaczęła się śmiać. – Callisto, przecież jestem tylko człowiekiem, może i wskrzeszonym i z zawikłaną przeszłością, ale tylko człowiekiem. Nie mam już mocy zabijania bogów.
- Zawikłana przeszłość to w twoim przypadku spory eufemizm - zachichotała anielica. - A czy ja mówię, że masz go zabić?
Nagle w nieskazitelnie białe drzwi ktoś załomotał, aż jęknęła futryna. Callisto, jakby na to czekając szybko poderwała się na nogi, wyciągnęła miecz.
- Widzisz – rzuciła za siebie. – Ja wiem, że musimy mieć kogoś na dole, kto opanuje sytuację, bo ona zupełnie sobie nie radzi.
- Ona znaczy się, kto? – Xena patrzyła zaniepokojona na dziwne znaki, które Callisto kreśliła swym mieczem w powietrzu. Intuicja podpowiadała jej, że mają one wiele do czynienia nie tyle z łomotaniem do drzwi, co z jej osobą.
Drzwi drgały pod uderzeniami już nie pięści, a tarana. Zawiasy skrzypiały cichutko, gdy drewno powoli poddawało się wysiłkowi agresorów.
- Zobaczysz – Callisto skrzywiła się z wysiłku rysując w powietrzu coraz bardziej skomplikowane wzory. – Niestety niektórzy aniołowie to idioci i nie doceniają mojego fantastycznego planu wysłania cię z misją ratowania świata. Uważają, że się nie nadajesz. Ja uważam, że nadajesz się świetnie.
Xena zignorowała niewątpliwy komplement, zajęta zupełnie czymś innym. Czuła, że jakaś nieznana moc zaczyna ciągnąć ją w dół, coraz mocniej i mocniej. Nie była w stanie jej się oprzeć, choć próbowała, jak tylko potrafiła.
- Co mam robić? – Zapytała w panice, zdając sobie sprawę, że czas na tłumaczenia za chwilę się skończy.
- Nie dać się zabić – odparła Callisto mrugając wesoło, co jak zwykle kompletnie nie pasowało do sytuacji.
Drzwi do komnaty puściły, a jasnowłosa anielica z krzykiem rzuciła się do starcia. Zafurkotały białe i czarne skrzydła, zadźwięczała biała stal. Xenę ogarnęła feeria barw, wir i pustka. A później już tylko ciemność.
***
Kronos splunął na ziemię, poluzował miecz w pochwie i ruszył w kierunku lazaretu. Jego adiutant, młody chłopak o wiecznie spoconej grzywce i zmęczonych oczach szedł u jego boku. W cieniu dowódcy kroczył zaś sztab jego oficerów, ludzi, którzy niejedno na wojnie widzieli, szczególnie, że większość z nich z krwawych potyczek od lat czerpała zyski zmieniając sobie panów, fronty i sztandary. Resztę stanowiła grupa fanatyków, wierząca w przepowiednie oraz ci, których do wojska przygnała strawa i uchy kąt do spania. Kronos nie był dumny ze swojej armii, ale byli sprawni, szybcy i, przede wszystkim, wygrywali.
- Znaleźliście ją? Albo dziecko? – Warknął do adiutanta i skrzywił się nieprzyjemnie, gdy chłopak wzdrygnął się na dźwięk głosu swego przełożonego.
- Nie, panie – odparł młodzieniec oblizując wargi w zdenerwowaniu. – Umknęła patrolom, przedostała się na tereny strzeżone przez wojska zaciężne Lwicy. Nie ryzykowaliśmy walki.
- Słusznie – skinął głową, chociaż zgrzytnął zębami niezadowolony z niepowodzenia. – Tylko jej nam teraz do szczęścia potrzeba. Na Lwicę nadejdzie jeszcze czas.
- Kiedy, panie? – Zapytał jeden z oficerów, krępy, ślepo wierzący w swe przeczucia Galijczyk. Kronos szczerze go nie znosił. – Żołnierze się niecierpliwią. Chcą wymierzyć sprawiedliwość!
- Więc niech nauczą się cierpliwości! – Ryknął dowódca zwinnie lawirując między ogniskami i posłaniami żołnierzy. Był mężczyzną potężnej postury, jednak poruszał się miękko, z wdziękiem, o jaki ciężko byłoby go posądzać. – Ja tu dowodzę i ode mnie zależy, kiedy Lwica zawiśnie. Ale obiecać wam mogę jedno – zawiśnie na pewno!
„Jak tylko dowiem się, co zrobiła z moim najcenniejszym skarbem” dodał w myślach. Bał się, że może być za późno, ale szybko sam siebie zganił za wątpliwości.
Minęli garkuchnię, ignorując zarówno ukłony trzeźwych, jak i śpiewy pijanych. W oddali zabłysły jasne poły namiotu przeznaczonego na polowy szpital. Kronos odsunął ciężkie płótno i pochylając się wszedł dając znak, że chce pozostać sam. Cyrulik i kilku brodatych druidów pośpiesznie opuściło pomieszczenie.
Mężczyzna chwycił jeden z kaganków i ruszył w głąb namiotu. Odór krwi, wnętrzności i moczu nie robił na nim żadnego wrażenia, chociaż najtwardsi wojacy trzymali się z dala od tego miejsca. Za bardzo śmierdziało śmiercią.
W odosobnieniu, oddzielona osobną kotarą, na zwykłym polowym łóżku zbitym z kilku desek leżała niemłoda już kobieta, lecz jej oczy były pełne żaru i pasji, jakie widać tylko u młodych i gniewnych. Kronos uśmiechnął się smutno i usiadł przy niej na jednej z drewnianych skrzynek. Zajrzał jej w twarz świecąc kagankiem. Odpowiedziała mu spokojnym i pewnym siebie spojrzeniem.
- Witaj Najaro – mruknął. – W końcu się spotykamy.
***
Gabriela zwana Lwicą, pani na zamkach, cesarzowa, wojownik i żołnierz zamyśliła się głęboko, pieszcząc w rękach zdobiony puchar. Eve oddychała ciężko, zmęczona zabiegami. Jej rany oczyszczone i zszyte miały jednak szanse się zagoić. Osłabienie minie, a czuła już jak w żyłach krew inaczej jej pulsuje, jak zakażenie zostało powstrzymane. Wiedziała, że władczyni nie musiała tego robić, co więcej nie spodziewała się takiego gestu po Gabrieli. Chociaż z drugiej strony pomoc nic jej nie kosztowała. To tylko nic nieznaczący fakt, Eve upomniała się w myślach. Niekoniecznie otrzymam coś więcej.
Gabriela. Mogła zmusić się, by nie wypowiadać jej imienia, ale nie potrafiła inaczej nazywać osoby, która tak naprawdę zastępowała jej matkę. Była jej matką. Jedną z trzech. Eve uśmiechnęła się krzywo. „Z takim życiorysem naprawdę można zostać tylko wybrańcem” pomyślała.
- Podsumowując – zaczęła powoli Lwica przeciągając słowa, jakby dalej analizując informację. – Olimpiadzi zostali rozbici przez Kronosa, ostatnie starcie z Krzyżowcami także zakończyło się zwycięstwem tego psa. Dagoni jeszcze nie stanęli w polu, ale to chyba tylko kwestia czasu, chociaż z ich pokojowym nastawieniem pewnie pochowali się w krzakach i modlą o zmiłowanie. A przybywa do mnie wybrańczyni Elianderów, którzy ponieśli najmniejsze straty i których Kronos praktycznie omija. Wybrańczyni, która przy ostatnim spotkaniu nazwała mnie mordercą i krwiożerczym sępem, a teraz siedzi przy moim stole uzbrojona, jak w chwili, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy. – Spojrzała na Eve. – Po raz pierwszy, jako dorosłą rzecz jasna.
Ranna kobieta nie odezwała się. Wpatrywała się tylko w Lwicę ze spokojem, czekając na jej dalsze słowa. Nie zawiodła się. Zbyt dobrze się znały. Mimo wszystko.
- Nie raz prowadziłaś legiony do bitwy – Lwica nalała sobie kolejny kielich. Jej zaczerwienione policzki świadczyły, że jest już nieco wstawiona, chociaż jej zachowanie na to nie wskazywało. – Powinnam poczekać, aż armia Kronosa wyrżnie wszystkie inne fanatyckie sekty, szczególnie, że zwolennikom Eliego jak sądzę, nic nie grozi. Poczekać, aż ten szczur się wykrwawi, straci część oddziałów, zacznie wyć z głodu i nie będzie płacić najemnikom żołdu. A wtedy moje legiony pokonają go w niecały księżyc. Czyż nie tak byś zrobiła, moja droga? – Wzniosła puchar w niemym toaście.
- Giną ludzie – Eve potrząsnęła głową. – Zachodnie rubieże to płomień i pożoga. Ze wsi nie ostał się kamień na kamieniu, a ofiar przybywa.
- Wojna wymaga ofiar – Lwica nachyliła się ku niej. – Nie odmawiamy pomocy uciekinierom, zapewniamy im strawę i dach nad głową. Ci religijni fanatycy nie zapuszczają się na dobrze strzeżone tereny. Poza tym, czy mam ci przypominać, że ledwo co zakończyliśmy cholernie długą wojnę?
- Sama ją wywołałaś – warknęła Eve, nie bacząc na konsekwencje, lecz ku swemu zdziwieniu władczyni zachowała spokój.
- Nie, moja droga – Gabriela pokręciła głową z tajemniczym uśmiechem, który szybko przeszedł w brzydki grymas. – Ja w niej uczestniczyłam, to duża różnica.
Eve ośmielona faktem, zmrużyła oczy. Nie wiedziała, czy zapytała dlatego, że gorączka powoli osłabiała ją coraz bardziej, czy też dlatego, że pytanie dręczyło ją latami.
- Powiedz, dlaczego ty i Kronos tak bardzo się nienawidzicie? Przecież…
- Kronos to był błąd – odpowiedź przecięła powietrze niczym sztych sztyletem. – Bardzo duży błąd. Nie spodziewałam się, że uwierzy w jakieś bzdurne przepowiednie i zacznie je realizować.
- Przepowiednie? – Eve zmarszczyła brwi.
- Nie słyszałaś? – Lwica roześmiała się bez wesołości. – Że będę powodem końca wszystkiego. Jak zwykle.
***
Revan przerażony przełknął ślinę przytulając do siebie maleńką Livię. Schronił się w najciemniejszym kącie świątyni, ale i stąd słychać było głuche uderzenia w główną bramę budynku. Tekarius zdenerwowany i przejęty, próbował uspokajać zgromadzony tłum, lecz bezskutecznie. Kobiety zaczęły szlochać ze strachu, mężczyźni wyli w bezsilności, dzieci w panice kryły się za spódnicami matek. Byli w pułapce, wiedzieli o tym.
- Którzy to? – Zapytała Hermia, jedna z młodszych kobiet przyciskając do piersi synka swojej zmarłej siostry.
- A czy to ważne? – Odparła jej szeptem druga z kobiet. – Oni wszyscy to takie same psy i mordercy. Czy dla ciebie to istotne, co noszą na sztandarze albo jakiego boga wyznają?
- Byle nie Olimpiadzi – zawyła kolejna. – Oni podobno składają krwawe ofiary z dzieci na chwałę Aresa.
- Głupiaś! – Ofuknęła ją Hermia. – To nie Olimpiadzi, tylko Krzyżowcy. I nie o Aresa im przecież chodzi!
Revan wycofał się jak mógł najdalej. W panice spoglądał na wejście do świątyni. Brama wyglądała solidnie, ale ze swojego solidnego już doświadczenia wiedział, że każda przeszkoda po pewnym czasie ustępuje. W przerażeniu zastanawiał się, co zrobić. Bał się nie tylko o swoje młode życie, ale też o dziewczynkę, którą mu powierzono. Dał słowo. Obiecał ją chronić, a nie miał nawet broni.
Nagle poczuł, że Tekarius chwyta go za ramię, pociąga za sobą. Zaskoczony spojrzał w pochmurną twarz kapłana. W oczach mężczyzny nie widać było jednak lęku, a zmartwienie i determinację.
- Chodź za mną – szepnął. – Musisz uciekać.
Przemknęli pod ścianami kryjąc się przed wzrokiem pozostałych, rytm ich kroków wybijały miarowe uderzenia tarana.
- A oni – jęknął Revan wskazując brodą przerażonych uciekinierów. Nie byli mu rodziną, ale przygarnęli, dawali miejsce do spania, miskę owsianki co rano. Był im coś winien.
- Synu – Tekarius zajrzał mu w oczy. – Jeżeli to wojska Kronosa, przez twoją podopieczną wyrżną tu wszystkich, dla zasady. To przez naszą wybraną, która ci córkę pod opiekę oddała, dużo krwi im napsuła. Mają szansę tylko wtedy, jeżeli znikniesz.
- Zniknę? – Szepnął chłopiec nie rozumiejąc.
Kapłan pociągnął go za sobą do izb znajdujących się za ołtarzem. W międzyczasie okrył grubym, ciepłym płaszczem, w dłoń wepchnął maleńki pakunek.
- To trochę srebra, jedzenie i mleko dla małej – poinstruował szybko Revana. – Musisz dotrzeć na Tandet, do Lwicy, rozumiesz? Albo chociaż na chronione terytoria. Tam będziecie bezpieczni i tam odszukasz Eve.
- Ale jak ja się wydostanę? – Zapytał chłopiec niepewnie. W olbrzymim płaszczu kapłana wyglądał żałośnie, trzęsąc się i na zmianę tuląc dziecko i budząc je swoim zdenerwowaniem.
- Tędy – szepnął Tekariusz, po czym odsunął jedną z płyt podłogi.
Przed ich oczami okazało się zejście do podziemnego tunelu, który tonął daleko w mroku. Revan chciał zapytać jeszcze o wiele rzeczy, powiedzieć, że nie zna się przecież na zajmowaniu dzieckiem, że nie wie jak dać sobie radę, ale kapłan nie dał mu tej możliwości. Pomógł wślizgnąć się chłopcu w ciemność otworu. Potrzymał maleństwo, gdy chłopak zręcznie z węzełka z zapasami stworzył prymitywną torbę. Tekarius złożył mu maleńką Livię w objęciach i uśmiechnął się szczerze, z wiarą i nadzieją. W krzykach rozpaczy i przerażenia ten grymas wydał się chłopcu groteskowy.
Nim zdążył poprosić kapłana o pochodnię lub kaganek, usłyszał trzask pękającego drewna i głośny jęk zebranych w głównej sali ludzi. Żołądek podszedł do gardła, a serce ścisnęło boleśnie. Tekarius poderwał się na nogi i jednym szybkim ruchem zasunął płytę. Chłopiec został w ciemności sam. Towarzyszył mu tylko szybki oddech Livii.
***
Obudził ją krzyk mew. Otworzyła oczy, zerkając podejrzliwie na niebo. Był wczesny, chłodny, morski ranek. Xena rozejrzała się niepewnie. W zaciśniętej dłoni wciąż dzierżyła powierzony jej przez Callisto miecz. Odzienie, które miała na sobie, mokre od morskiej wody i chrzęszczące solą, stało się jeszcze mniej przyjazne. Zadrżała z zimna, ale o dziwo wywołało to na jej ustach uśmiech. Żyła.
Wstała powoli i zauważyła z zadowoleniem, że ból w mięśniach powoli ustępował. Obawiała się, że podróż między światami całkowicie pozbędzie ją sił. Na szczęście wracała do dawnej sprawności. Rozejrzała się niepewnie. Niewysokie, skaliste klify mogły sugerować wybrzeże niemal każdego kraju, który odwiedziła. Bogata roślinność piętrząca się z ich szczytów eliminowała parę miejsc, ale krajobraz nie dawał żadnych wskazówek, gdzie aktualnie się znajduje.
Xena zakładała, że jest to Atlantis, jednak pewna być nie mogła. Jej podróż, delikatnie rzecz ujmując, została przygotowana w pośpiechu, nie wykluczała więc, że będzie musiała dotrzeć do celu o własnych siłach. Rozglądając uważnie ruszyła brzegiem morza, ciesząc stopy pieszczotą fal.
Jedyne, co miała cennego, to miecz, a uporczywe burczenie w żołądku przypomniało jej o innych aspektach bycia śmiertelną. Musiała zdobyć jakieś pożywienie, krzesiwo no i rzecz jasna ubranie. Wędrując rozważała możliwości. Nie było ich zbyt wiele. Mogła wynająć swój miecz, ale bez zbroi i rynsztunku nie wzbudziłaby zaufania u żadnego z wielmoży. Opcja pracowania w charakterze drwala lub rybaka niekoniecznie ją cieszyła, jednak niechętnie wzięła pod uwagę ten sposób zarobienia paru miedziaków a przynajmniej miski zupy. Rzecz jasna zawsze zostawała opcja wywalczenia sobie odpowiedniego ekwipunku, jednak jak na złość, nikt na tej pustej plaży nie chciał jej atakować, a napadanie na bezbronnych kupców od dawna nie było w jej repertuarze. Callisto mogła mieć przez to jeszcze większe problemy, niż miała.
Wojowniczka szła coraz szybciej, sprawniej ciesząc się szmaragdem morskiej wody, powiewami wiatru i szumem wysokich drzew. Jednak jej radość szybko topniała, im bardziej zagłębiała się we własne myśli.
Nie miała powodów, by nie ufać Callisto, jednakże była pełna sceptycyzmu w kwestii Akemi. Wyczuwała od dawna, że jej poświęcenie i pełnienie straży na wezwanie Japonki nie było rozsądne i że jej była kochanka nie powiedziała jej wszystkiego. Odrzucała jednak możliwość, że została zwabiona w pułapkę. Być może Akemi popełniła błąd, być może znaleziono innego wartownika. Przekonywała samą siebie coraz bardziej i bardziej. Gdyby naprawdę Japonka ja oszukała, gdyby pilnowała tylko pustyni zmarnowała kilkanaście lat życia. Życia bez Gabrieli.
Anielica unikała tematu bardki, więc Xena coraz bardziej obawiała się, że dziewczyna nie żyje. Ale z drugiej strony, czy nie towarzyszyłaby Callisto jej uwolnieniu? Jeżeli jedna z nich nagle z wyzwolonej duszyczki stała się cynicznym i uzbrojonym archaniołem, czemu nie druga? To wszystko nie miało sensu, było za dużo niewiadomych. Serce wojowniczki kąsało wiele trudnych i irytujących pytań. Co stało się z jej córką, z Eve? Wojna między bogami, która także miała swoje odzwierciedlenie na ziemi, zapewne dotarła także do kultu Eliego, a dziewczyna była wybrańcem. Zapewne była uwikłana w konflikt, tak lub inaczej.
Niewesołe rozważania sprawiły, że zapomniała o głodzie. Jednak żołądek zaburczał z pretensją, gdy na horyzoncie ujrzała dym z kominów chat, a daleko przed nią prawdopodobnie jeden z mieszkańców wciągał na brzeg niewielką rybacką łódź. Przyśpieszyła kroku mając nadzieję, że zdąży zagadnąć nieznajomego, nim skończy pracę.
Cofnął się o krok i zbladł, gdy ją zobaczył. Posłała mu najpiękniejszy ze swych uśmiechów.
- Witaj – zaczęła przyjaźnie. - Nie chcę zrobić nic złego, nie obawiaj się mnie, proszę.
Mężczyzna przytaknął, na znak, że rozumie. Xena odetchnęła z ulgą, wspólny język to połowa sukcesu. Rybak, ogorzały od słońca o spracowanych dłoniach i prostych rysach twarzy nadal jednak przyglądał jej się bacznie, z obawą i gotów był do szybkiego odwrotu. Wojowniczka nie zamierzała go uświadamiać, że zapewne zdążyłaby go złapać i obezwładnić, gdyby swoje zamiary postanowił wprowadzać w czyn.
Szybko przeanalizowała szansę na powiedzenie prawdy, i bez żenady stwierdziła, że są bliskie zeru.
- Wybacz, potrzebuję informacji – zaczęła, chociaż żołądek dobitnie potwierdzał, że wieści mogą poczekać. – Mój statek... Chyba się rozbił. Obudziłam się na plaży i nie bardzo wiem, gdzie jestem?
- Tak, burza ostatniej nocy była straszna – pokiwał głową rybak ze zrozumieniem i spojrzał na nią już nieco cieplej. Jego akcent był jednak szorstki, zupełnie Xenie obcy. Nie potrafiła zidentyfikować go z żadną narodowością, z jaką miała styczność.
- Znajdujesz się pani w kraju Atlantów – odparł pogodnie i dumnie zatoczył dłonią krąg. – To najpiękniejsze z miejsc na ziemi – dodał dumnie, lecz po chwili spochmurniał.
- Coś się stało? – Zapytała wojowniczka.
- Mamy wojnę pani – przyznał niechętnie. – Złe czasy nastały niestety. Niebezpiecznie niewiastom wędrować po brzegu, choćby nawet i miecz miały w ręku.
Xena ledwo się powstrzymała od młyńca, udowodniającego, że miecz w jej ręku nie służył jako laska do podparcia, ale nie chciała ryzykować spłoszenia sympatycznego mężczyzny.
- Wojnę? – Zagadnęła zaciekawiona.
- Cały czas się biją – pokiwał głową rybka. – Tu na szczęście nie zaglądają, bo i niedaleko są posterunki wojsk, ale wielu moich sąsiadów straciła już cały dobytek.
- Posterunki wojsk… - Xena zastanawiała się chwilę. – Możesz mi wskazać do nich drogę? Muszę zawiadomić ich o katastrofie statku. Być może mogliby pomóc…
Rybak pokręcił głową.
- Gdzie tam – machnął ręką. – Władczyni nasza to tylko na swoje dobra spogląda, tutaj palą, dzieci i kobiety zażynając jak prosięta, a oni nawet miecza nie wyciągną. Nie wiem czy pomogą – dodał na koniec.
Wojowniczka poczuła, że chyba nie polubi tej władczyni i że chyba winna jest z nią porozmawiać. Elementy układanki zaczęły składać się w całość. Callisto mówiła, że jakiejś kobiecie potrzebna jest pomoc, a Xena miała spore doświadczenie w nakłanianiu królów i cesarzy do swojej woli. Niezależnie, jakiej byli płci.
Chciała już odejść, lecz rybak zamachał rękami i zabronił jej ruszyć gdziekolwiek bez wspólnego posiłku. Być może zrobił to z powodu prawa gościnności, być może był oczarowany piękną kobietą, którą przypadkowo spotkał, a być może po prostu Xenie burczało w żołądku.
Siedli przy skromnym ognisku i upiekli kilka ryb, które rybak wybrał z sieci. Buriav, jak się przedstawił, nie oszczędzał, przygotowując najtłustsze okazy. Gdy jedli próbował jej wytłumaczyć sytuację polityczną Atlantis, lecz niemal wszyscy wojownicy byli u niego łotrami i łobuzami, wiec Xena szybko się zgubiła, komu sympatyzuje, a kogo najchętniej wysłałby na tamten świat. Upewniła się jednak, że główny kult Eliego ma siedzibę w Elandum i że przewodziła mu Wybrana. To ją uspokoiło w kwestii losów córki. Próbowała zrozumieć, na czym polega idea Krzyżowców, ale niestety było to chyba zbyt skomplikowane dla jej rozmówcy, który nie chciał przyznać się do niewiedzy. Olimpianami zaś zwano wyznawców bogów greckich i wojowniczka nie bez satysfakcji przyjęła fakt, że ich wpływy są znikome. Więcej od Buriava dowiedzieć się nie potrafiła, ale to już dawało jej jakąś podstawę. Mężczyzna nie miał żadnych wieści ze świata, tak więc nie mogła podać się za Rzymiankę ani za greczynkę nie będąc pewną, jak są oni tutaj przyjmowani. Gdy pytał, skąd pochodzi, wymijająco wskazała zimne krainy północy. Nie pytał więcej, więc jak zrozumiała, nigdy o nich nie słyszał.
Gdy kończyli posiłek, a Xena oblizywała palce z rybiego tłuszczu, pozwoliła na zadanie pytania, w jej mniemaniu najbardziej ryzykownego. Pytania, na które odpowiedź mogła ją przerazić.
- Płynąc tutaj słyszałam o słynnej wojowniczce Gabrieli – zagaiła na próbę. – Chciałam wiedzieć, gdzie mogłabym ją spotkać.
- Słynna wojowniczka? – Buriav uniósł brwi zaskoczony.
- I poetka – dodała Xena nieco tracąc grunt pod nogami.
- Nie znam żadnych poetów i wojowników – wzruszył ramionami rybak. – Żadnych, o których warto wspominać. To wszystko jedna swołocz, nie wartych załamanego grosza. Chociaż w twoim kraju pani – dodał zerkając na jej miecz. – Zapewne jest inaczej.
- Owszem, trochę inaczej – mruknęła nieco tracąc nadzieję.
- A o żadnej Gabrieli nie słyszałem – Buriav wstał i wytarł palce o płócienne portki. – Jedyna, która mi do głowy przychodzi to ta z pieśni, co w grzechu z kobietą żyła.
Xenie ścisnęło się gardło. Przełknęła z trudem ślinę i zapytała najspokojniej jak umiała:
- Jakich pieśni?
- A bo ja wiem? – Spojrzał na nią zaskoczony. – Bardowie rzadko temat poruszają. Widać by młodzieży nie bałamucić. Dawno temu tą legendę słyszałem, toteż nie pomnę szczegółów.
- Jak kończy się legenda? – Zapytała cicho.
- Jak i każda legenda – Buriav nogą przysypał węgle z ogniska, otrzepał kapotę z piasku i uśmiechnął się niepełnym garniturem zębów. – Śmiercią.
***
Najara patrzyła uważnie na Kronosa, z ciekawością dziecka. Uwolnił ją z więzów, chociaż jej rany nie były tak poważne, by nie traktować ją z ostrożnością. Dowódca jednak wydawał się pewny siebie, jak większość mężczyzn, święcie przekonany, że kobieta bez broni nie będzie w stanie go skrzywdzić. Wgryzł się w dojrzałą pomarańczę, aż sok pociekł mu po brodzie, zlepił ciemny zarost i zrosił pikowany guzami drogi, lecz znoszony kubrak.
- Nie chcesz mnie zabić – stwierdziła.
- Nie – przytaknął i wyssał z owocu resztkę soku. –Co nie znaczy, że tego nie zrobię, jeżeli będziesz zachowywać się jak wściekła suka podczas rui. Uważam to za duży błąd, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Ale nie bardzo chciałaś ze mną rozmawiać. Musimy to więc nadrobić w mało przyjaznych okolicznościach.
Kobieta rozmasowała nadgarstki, zdrętwiałe po wielogodzinnym wiązaniu.
- Wybiłeś mój oddział – uniosła głowę. – Zabiłeś oddanych mi rycerzy.
- Rycerzy od razu – Kronos splunął pestkami pod nogi i otarł usta rękawem. – Trzeba było wygłaszać te płomienne mowy?
- Nasza wiara nas uskrzydla – Najara nie ustępowała, chociaż widziała, że stąpa po bardzo cienkiej linie.
- Widocznie nie aż tak – wzruszył ramionami, bardziej rozbawiony niż zirytowany. – Chociaż raz w życiu bądź sprytna Najaro. Ty chcesz dorwać Lwicę i ja tego chcę. Ty chcesz ją powstrzymać i ja tego chcę.
- Ja chcę, by ona zrozumiała… - wojowniczka spuściła głowę, a Kronos z niesmakiem zauważył, że jest bliska płaczu.
- Ona nic nie zrozumie – rzekł ostro. – Ale jeżeli chcesz, bardzo chętnie dam ci możliwość jej oświecenia. Jeżeli jednak nie pojmie twoich szczytnych ideałów, powieszę ją pod powałą jej własnej sali tronowej.
- Chcesz bym walczyła dla ciebie – to nie było pytanie.
- Jesteś bardzo odkrywcza – uśmiechnął się szeroko i przyznać trzeba było, że uśmiech miał zawadiacki. – Nie widzę powodu walczenia między sobą, skoro i tak w końcu staniemy z nią w polu.
- Pozostali inni niewierni –popatrzyła na niego spode łba.
- I nimi zajmiemy się w pierwszej kolejności – rozłożył ręce wyraźnie zadowolony z siebie. – Najpierw musimy usunąć bezpośrednie zagrożenie.
- Ty jesteś niewierny – odwróciła wzrok.
Kronos jęknął i przewrócił oczami.
- Ale myślę… - wykrztusiła Najara wbrew sobie, jakby zmagając się z wewnętrznym głosem sumienia. – Że dojdziemy do porozumienia – i spojrzała mu prosto w oczy.
- No – mężczyzna poklepał ją po policzku. – Wiedziałem, że się dogadamy.
***
Revan otarł twarz z potu i poprawiając torbę ruszył dalej. Livia gaworzyła cichutko, ale usnęła po chwili kołysana rytmem kroków. Chłopak niemal nie czuł już rąk od ciężaru dziecka, a zmęczenie, strach i zdenerwowanie dawało mu się we znaki. Zagryzł jednak zęby i ruszył przed siebie, pilnując by nie oddalić się zbytnio od traktu w las, a z drugiej strony nie być widzianym z drogi. Nie miał wielkiej wprawy w skradaniu się, szczególnie w za dużym płaszczu i obarczony takim ciężarem, jednak robił, co w jego mocy.
Poprzednią noc spędził w ciemnych korytarzach świątyni w Elandum, szukając po omacku wyjścia i płacząc ze strachu. Wiedział, że nie może wrócić, kamienne ściany beznamiętnie przekazywały echo krzyków i błagań o litość. Nie był pewien, czy ktoś z jego grupy się uratował, miał nadzieję, że tak. Bał się spojrzeć na sytuację racjonalnie.
Gdy odnalazł wyjście, niemal oszalał z radości. Był z daleka od murów miasta, lecz widział czarne dymy nad zabudowaniami świątynnymi. Patrzył na nie podczas wschodu słońca zastanawiając się, co teraz zrobi dalej. W końcu sam siebie przekonał do prawdziwie męskiej decyzji, wpełzając ponownie w podziemny korytarz i tam na wpół drzemiąc, na wpół pełniąc wartę doczekał zmroku. Bał się podróżować za dnia.
Odnalazł trakt i postanowił się go trzymać. Nie znał skrótów i tajemnych ścieżek, więc przemykał w okolicach drogi, licząc, że to ta właściwa. Ta, na której końcu oczekiwać go będzie rozwiązanie jego problemów.
Ciemny las zawsze napawał go lękiem, ale i tak wędrowało mu się przyjemniej niż w pełnym słońcu. Zresztą czarne kontury drzew nie wydawały mu się już takie straszne. Poznał bardziej realne zagrożenia.
Dwie godziny przed świtem uznał, że czas na odpoczynek. Siadł pod drzewem, rozsądnie podzielił niewielką ilość prowiantu, jaką zostawił mu kapłan. Przeliczył też pieniądze. Nie było tego dużo, raczej na pewno nie starczyłoby na całą podróż, ale może chociaż do najbliższej warowni? Kto wie? Pełen przerażenia pomieszanego z obrzydzeniem dokonał heroicznego wyczynu, jakim było przewinięcie małej Livii, po czym nakarmił ją mlekiem. Dziecko z dużym rozczarowaniem przyjęło zakończenie posiłku.
- Musimy zostawić na później – wytłumaczył jej, ale była głucha na jego argumenty i miała naprawdę silne płuca.
Uspokajał ją drugi kwadrans, gdy nagle usłyszał szelest liści. Zamarł, rozejrzał się zaniepokojony. „Może to tylko lis? Albo inne zwierzę?” Próbował uspokoić własne myśli. Miał wrażenie, że bicie jego serca słyszy cały las.
Gdy przez dłuższą chwilę nic się nie wydarzyło, usiadł nieco uspokojony i ponownie wziął Livię w objęcia. Dziewczynce także udzielił się nastrój i zamilkła posłusznie. Teraz wyraźnie planowała urządzić sobie drzemkę.
Revan z uśmiechem patrzył jak ślepka same jej się zamykają. Poczuł napływającą senność. Już niemal zamknął oczy, gdy kątem oka dojrzał, że Livia w pełni rozbudzona patrzy na kogoś. Podniósł głowę niepewny czy to sen czy jawa.
Widząc nad sobą długi ostry brzeszczot, bardzo szybko przestał mieć wątpliwości.
***
Valeria zagryzła zęby, powstrzymując syknięcie. Gdy widziała te dwa słynne uderzenia, zawsze czuła dziwny ścisk w żołądku. To chyba był jej największy lęk – że Lwica kiedyś odetnie jej dopływ krwi do mózgu.
Władczyni wściekła pochylała się nad krztuszącym się i błagającym o każdy oddech posłańcem. Mężczyzna w mundurze wojsk pogranicza padł na klęczki w tym samym momencie, kiedy Lwica zaatakowała.
- Jak śmieliście to przede mną ukrywać? – Wrzasnęła pochylając się nad swoją ofiarą. – Dlaczego nikt wcześniej nic mi nie powiedział?
Tercujsz całą scenę obserwował z absolutną nonszalancją. Valeria podziwiała jego opanowanie i przeklinała go za to. Poseł sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał rozszarpać sobie gardło. Lwica popatrzyła na niego z pogardą, chwyciła go szybko, uderzyła dwoma sprawnymi ruchami i kopnęła mocno. Upadł na marmurową posadzkę z chrzęstem kolczugi i z ulgą zaczął dochodzić do siebie.
Władczyni przekroczyła nad nim, kompletnie nie interesując się jego losem. Ocalił życie i powinien się cieszyć.
- Mam tu całą armię na swoje usługi – wysyczała do swoich oficerów, z których tylko bękart Rzymu zachowywał spokój. Reszta nerwowo wpatrywała się w swoje buty. – Mam szpiegów, donosicieli, zwiadowców, żandarmów i wartowników. Mamy cholerne kruki i gołębie. I dopiero teraz dowiaduje się o spaleniu klasztoru i szkoły w Asgrinne?
- Wybacz pani – odchrząknął odważniejszy z grupy. – Ale sądziliśmy…
- Co sądziliście do kurwy nędzy? – Warknęła wodząc po nich wzrokiem.
- Że to nie ma znaczenia – odparł spokojnie Tercjusz.
Lwica przez chwilę sprawiała wrażenie, że zaraz wyrwie mu serce z piersi. Jednak jej spojrzenie, chociaż dalej ostre, zmieniło wyraz. Ceniła swojego dowódcę, mimo, że był człowiekiem brutalnym i okrutnym. Nie bał się jednak wygłaszać swojego zdania, a to władczyni ceniła sobie bardzo.
- Asgrinne zostało splądrowane koło miesiąca temu – kontynuował spokojnie rzymianin. – Z tego, co ustaliliśmy, zapewne stał za tym Kronos. Tylko on miał tak dużo ludzi, by móc wysłać wystarczająco liczny oddział. Zapewne chodziło o zapasy. To była szkoła. I klasztor.
- Ale, że wdarli się aż tak daleko? Tam są nasze posterunki, musieli przejść brodem, to nie takie proste. – Valeria pokręciła głową z niedowierzaniem. – Może to maruderzy, albo inna sekta? Kronosa mimo wszystko mamy na oku.
Lwica spojrzała na nią bacznie i skinęła głową, podzielając jej spostrzeżenia. Tercjusz wzruszył ramionami.
- Ktokolwiek to był, nie ma to już znaczenia. Jednostka nie była ufortyfikowana, zdobyli ich łatwo, niemal podanych na talerzu. Nie spalili osady, więc wartownicy uznali, że wszystko jest w porządku. Dopiero niedawno patrol podjechał sprawdzić, co się u nich dzieje.
Władczyni zamilkła, spuściła głowę. Valeria ze zdziwieniem zauważyła, że potężnej opanowanej Lwicy trzęsą się dłonie. Być może z wściekłości, pomyślała. Któż by mógł sądzić, że jedna z mniej znaczących szkół w Atlantis wzbudzi taką furię władczyni.
- Czy ktoś przeżył? – Jeden z oficerów błagalnie zwrócił się do dowódcy wojsk.- Mój młodszy syn tam studiował…
- Nic nie jest niemożliwe – odparła Valeria, widząc jak rzymianin przygotowuje się do celnej i brutalnej odpowiedzi. Oficer spojrzał na nią z wdzięcznością.
Lwica stała w milczeniu zaciskając dłonie. Gdy w końcu przemówiła, jej głos był spokojny i zimny jak stal.
- Zebrać ludzi. Przygotować wojska. Legion IV i VIII pojedzie pod moją komendą. Jutro chcę już obozować w Thyr. Poślijcie tam kogoś, niech się przygotują. Legion III dostaje Valeria. Ruszysz w region klasztoru i zobaczysz, jaka jest sytuacja. Każdego, kto przyzna się do napadu na klasztor, nabijać na pal. Reszta wojska pod komendą Tercjusza. Udacie się od razu na zachodnie pogranicza. Przygotujcie obóz, ludzi, ekwipunek. Nie chcę, żeby czegokolwiek brakowało. Kończymy tą zabawę.
Ruszyła do swych komnat, wyprostowana i czujna. Valeria miała jednak wrażenie, że coś w niej umarło.
***
Gdy Eve otworzyła oczy, widok zdobionego stiukami sufitu zaskoczył ja tak bardzo, że przez chwilę nie mogła zorientować się gdzie jest. Zaraz później napłynęła do niej fala tęsknoty za córką i szybko przypomniała sobie ostatnie wydarzenia. Usiadła na łóżku zastanawiając się, kiedy ostatnio spała w czymś tak wygodnym. Rany nadal jej dokuczały, ale czuła się wyraźnie lepiej. Gabriela dysponowała najlepszym zapleczem wojskowym w tej części świata, a więc jej nadworny cyrulik z racji obowiązków musiał czynić cuda.
Jej uwagę przykuły krzyki, ponaglenia i zamieszanie na korytarzach. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się czy to skandal na salonach, czy coś poważniejszego. Wstała, narzucając na siebie jedną z szat przygotowanych przy łożu, po czym uchyliła drzwi.
Na korytarzach tętniły podeszwy podkutych butów, wydawano rozkazy, służące uwijały się jak w ukropie.
- A więc wojna – szepnęła Eve i uśmiechnęła się z ulgą.
Nie sądziła, że Gabriela tak szybko zareaguje. Szczerze mówiąc, obawiała się, że nie zareaguje wcale. Dziś chciała opowiedzieć jej o swojej córce, o tym, że Kronos z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu poluje na nie obydwie. Wiedziała, że prywatnymi sprawami ma niewielkie szanse na zwrócenie uwagi Gabrieli na konflikt, lecz to była jej ostatnia karta przetargowa. Teoretycznie były rodziną.
Wymknęła się z komnaty, próbując zagadnąć jedną ze służących, ta jednak nawet nie zwróciła na nią uwagi. Za pomocą delikatnej perswazji, w której brała udział szorstka kamienna ściana i silne ramię wojowniczki, usłyszała tylko tyle, że służka ma spakować srebra i przygotować zastawy. Eve wzruszyła ramionami i rozglądnęła się za kimś bardziej kompetentnym.
Szczęście uśmiechnęło się do niej niemal od razu. Odwracając się, niemal zderzyła się z Valerią. Obie zmierzyły się wzrokiem, jednak żołnierski fach uczył dyscypliny. Dziewczyna skinęła Eve głową, salutując i chciała odejść, gdy ta chwyciła ją za ramię.
- Co się dzieje?
- Wojna – odparła Valeria wzruszając ramionami i próbując przyjąć obojętny wyraz twarzy. Dzisiejsze wieści jednak bardzo nią wstrząsnęły, a z drugiej strony aż rwała się do walki. Na dodatek niespodziewany awans niemal odebrał jej dech w piersi.
- Lwica wyrusza, tak? – Eve była bardziej konkretna.
- Wszyscy wyruszamy – Valeria panowała nad sobą, ale coraz gorzej jej szło. – Dzisiaj przyszły wieści z frontu. Asgrinne, jedna z klasztornych szkół została ograbiona, a jej wychowankowie zarżnięci. Wielu możnych kształciło tam swoje dzieci. Musimy zareagować.
- To daleko na wschód – Eve zmarszczyła brwi. – Kto zapuścił się tak daleko?
- Nie wiemy – odparła Valeria wymijająco.
Na korytarzach zabębniły kroki, zaszeleściły czerwone płaszcze. Minęła ich Gabriela w pełnym bojowym rynsztunku, pod pachą trzymając spartański hełm z czerwonym pióropuszem. Skinęła swojej przyszywanej córce i ruszyła dalej. Jej twarz pozostawała bez wyrazu.
- To Kronos, prawda? – Eve spoglądała za odchodzącą Lwicą w zamyśleniu.
- Takie są podejrzenia. Ostatnio się rozzuchwalił. Rozpoczął ataki nawet na świątynie Eliego, czego nigdy wcześniej nie robił.
- Świątynie Eliego? – Jęknęła Eve i szarpnęła Valerię za płaszcz, niemal go zrywając. – Które? – Zapytała przerażona.
- Elandum – odparła tamta zdumiona, po czym założyła hełm i szybko ruszyła za swoją władczynią pozostawiając Eve zszokowaną i zrozpaczoną.